I butelka rumu! :D
Zapach dokładnie taki, jak przywołana przeze mnie szanta. Drzewny i rumowy.
I tak jak w szancie - nieco epikurejski, nieco rubaszny i bez szczególnej atencji dla lokatora owej potężnej, drewnianej skrzyni.
Ów rozśpiewany, krzepki idolowy marynarz nie tylko nie stroni bowiem od... flaszki (nie wygląda na takiego, co by się na kieliszki rozdrabniał), ale i podpala jakieś aromatyczne ziele, i pikanterię lubi, i szafranem dziewki kusi, i słodkim miodem nie wzgardzi (pitnym oczywiście ;)), a i zzuwaniem wysokich butów i zdejmowaniem pasa z surowej skóry zanim rozsiądzie się na owej potężnej, pachnącej gwajakiem i mahoniem skrzyni się darmo kłopotać nie zamierza.
Zapach otwarcie ma bowiem iście pijackie: rum totalny, ostry, ciemny, aromatyczny... Mniam!
Tuż za nim pojawia się drewno: słodko dymne, z nutką wędzarniczą i lekko żywicznym ogonem.
A dalej? Dalej cała tak konstrukcja zalana zostaje słoną falą. Nie wiem, czy wody morskiej (jak kazałby kontekst), czy marynarskiego świeżego, unoszonego przez bryzę potu, czy może soli pozostałej po aromacie wędzenia sprzed chwilki...
Kiedy pierwszy zapachowy "wykop" nieco się na skórze przyczai zza tych marynistycznych nut wychyla się skórzana surowość i wytrawne, lekko świdrujące w nosie przyprawy. Tak - ten statek to kliper przewożący drewniane skrzynie aromatycznych, świeżych przypraw: czuję nie tylko szafran, ale i liść laurowy, i pieprz, i w końcu nawet czarne, pomarszczone laski wanilii.
"Resztę czas uczyni" - mówi szanta i owszem, tak właśnie jest. Dla Idole czas jest wybitnie niełaskawy.
Na mojej skórze jest to zapach - fantom, Latający Holender.
Pojawia się hałaśliwie i z przytupem, błyskawicznie rozsiada na skórze z tą wielką flachą ciemnego rumu i... I po krótkim, efektownym pijaństwie zalicza zgon kompletny i zmywa go z pokładu. Godzina i po nim.
Do stu beczek zjełczałego tranu! To wkurzające, bo zapach jest piękny i, zdawałoby się: pełen życia i energii...
I jeszcze ta nieszczęsna estetyka opakowania.
Przyznaję szczerze - kiedy pierwszy raz ujrzałam flakon w sopockiej perfumerii - byłam zachwycona. Zażyczyłam sobie testów, pani ekspedientka otworzyła zamykaną na klucz witrynkę, wyjęła flaszkę, coś tam poczarowała, po czym wręczyła mi "popsikany" bloterek.
Przy pierwszej okazji nabyłam własną butelkę. Wyszłam z Quality, rozsiadłam się w miłym towarzystwie przy kawiarnianym stoliku, otworzyłam czarne pudełko i... Najpierw przy próbie wyjęcia butelki z kartonu (za korek oczywiście, bo tylko on wystawał) została mi w ręku owa maska, która tak mnie zauroczyła w gablotce. Z bliska okazała się wykonana z najzwyklejszego plastiku, nie zaś z ciemnego drewna, jak się spodziewałam. Kiedy wydobyłam z pudła flakon okazało się, że pod maską przyczajone tkwią dwa sznurki tandetnych, plastikowych koraliczków, tych najtańszych z najtańszych i to do tego częściowo w iście żarówiastym pomarańczowym kolorze. No, szalenie gustowne rozwiązanie! :]
Ostatecznie podczas aplikacji nacielesnej okazało się, że owa symbolizująca żagiel flaszka jest tak dziadowsko nieporęczna, że chyba nawet łapy goryla nie wystarczyłyby do tego, by wygodnie jej używać. Może ośmiornica dałaby radę... Że tak sobie pozwolę pójść tropem marynistycznych skojarzeń.
Podsumowując:
To bardzo atrakcyjny, seksowny nawet umrzyk, tyle, że jego żywot bywa krótszy, niż by się chciało, a skrzynia, którą zamieszkuje nie jest w najlepszym guście.
Używam tego produktu od: ponad pół roku
Ilość zużytych opakowań: w trakcie pierwszego