Bez owijania w bawełnę...
Pierwsze co się rzuca po nosie w zetknięciu z "Casmirem" od Choparda to orientalna wanilia oblana miodem. Bardzo ciepłe, rozkoszne, jakieś takie... "olejkowe" jest to pachnidło.
(Jak widać ta recenzja nie ma wstępu, od razu przechodzę do rzeczy, bez owijania w bawełnę...
bo to przecież... kaszmir! ;))
Tak... Od początku do końca obcujemy tutaj z orientem w dość spokojnym wydaniu. Buteleczka w kształcie egzotycznych budowli sakralnych, zawierająca bursztynowo złoty płyn kieruje naszą - a przynajmniej moją - wyobraźnię na wonny Bliski Wschód: Baśnie 1001 Nocy, które Szeherezada barwnie snuje w namiocie sułtana Szachrijara, a ten - słucha z uwagą. Wprawdzie z powodzeniem może nas przenieść do Indii, jednak ja ułożyłam sobie w głowie arabskie skojarzenie. "Casmir" to klasyka lat 90-tych, coraz słabiej dostępna. Perfumy sprawiają wrażenie niszowych, nadzwyczajnie luksusowych i egzotycznych olejków eterycznych (tak też się zachowują na skórze: są trwałe, otulające, bliskoskórne, nie ciągną za sobą ogona, co w przypadku intensywnych, ciężkich perfum wychodzi na plus), kompletnie nienabywalnych na polskim rynku. Cena za taki luksus jest moim zdaniem bardzo przyzwoita.
Przyznam, że za pierwszym razem te perfumy mnie nieco przytłoczyły swoją słodyczą (zawdzięczałam to pogodzie: upalny lipcowy dzień), po czasie znalazłam w nich pewien rodzaj spokoju i wyważenia. Jak na orientalne pachnidło są delikatne, wręcz kremowe. Aksamitne...
A w zasadzie – kaszmirowe.
Widzę, że kompozycja podawana na fragrantice różni się od tej, którą sugeruje wizaż (zawsze sprawdzam piramidę zapachową zarówno tam i tu). Może zatem spróbuję opisać ją wedle własnych doznań - na tyle, na ile jest to możliwe.
Wyraźnie czuję tu złocisty miód w towarzystwie aromatycznej wanilii i soczystej brzoskwini. Doszukać się tu można także słodkiej pary, jaką tworzy mango z morelą. Po jakimś czasie perfumy bardzo zgrabnie przechodzą w swojski, znany naszym nosom aromat... Za to odpowiada serce perfum, w którym bije klimat Świat Bożonarodzeniowych: jest tu mandarynka z goździkami, migotliwy cynamon, z pewnym rzadko spotykanym niuansem - drzewem różanym i czarną porzeczką. Wszystko to miesza się z typowo orientalnymi klimatami, które tworzy drzewo sandałowe i piżmo, czyli klasyka gatunku orientu, bób tonka nadający perfumom nieco uniseksualny charakter, oraz gęsty bursztyn. Perfumy chwilami wydzielają kokosową woń, która przewrotnie pojawia się i znika, a później wraca. Bardzo ciekawe. Podobnie jest, chyba, z paczulą (o ile dobrze kojarzę ten zapach). Nie odnotowałam natomiast obecności bergamotki, geranium, jaśminu, konwalii, maliny. Nie mam pojęcia, czym jest "opoponaks" i jak pachnie, ale jestem skłonna uwierzyć, że on tam jest. Brzmi orientalnie i ciepło, ale również dość ciężko.
A propos - jak jest z ciężarem tych perfum?
Na potrzeby recenzji noszę je na nadgarstku i zaciągam się wonią. Aktualnie jest maj. Pogoda za oknem pochmurna, jakieś 20°C. Raczej nie przyprawiają o zawrót głowy (szczególnie w pierwszej fazie). Są dość ciężkie (ale bez przesady!), bardzo słodkie, ciepłe i otulające jak kaszmirowy szal. Da się je nosić w wiosenną pogodę, ale doświadczenie powiada, że im cieplej, tym bardziej stają się nie(z)nośne. Najpiękniej wybrzmiewają w zimie, w okolicach Świąt Bożego Narodzenia, ale jesienna aura także świetnie im sprzyja. Na pewno omijałabym je w upały, ale letnia noc byłaby odpowiednia, by się nimi psiknąć.
Skoro nie było klasycznego wstępu, nie będzie też klasycznego zakończenia. ;)
Stawiam tajemniczy trzykropek... i pozdrawiam.
... ;)