Maski bąbelkujące znam w wersjach koreańskich i polskich, w płachtach i w żelu. Znam i wiem, że u mnie większego efektu nie dawały, a jedyną ich zaletą była nietypowa forma musującej piany. Kupowanie kosmetyków dla samych bajerów jest dobre dla młodej skóry, która niewiele potrzebuje dla pięknego wyglądu, jednak z wiekiem te potrzeby rosną. Ale niechaj pierwsza rzuci kamieniem, która w duszy nie zachowała trochę z dziecka ;-) . Ja zachowałam jeszcze sporo, więc jak w Biedronce dopadłam maseczki Purederm, to nie mogłam się powstrzymać, bo od nich bąbelków jeszcze nie miałam...
Mam skórę tłustą z rozszerzonymi porami i skłonnością do powstawania stanów zapalnych, więc najbardziej przemawiała do mnie wersja głęboko oczyszczająca z pyłem wulkanicznym.
Płachta ma czarny kolor. Jest miękka i elastyczna. Ma niewielkie rozmiary, więc osoby z drobną buzią nie będą miały problemu z nadmiarem materiału. U mnie nie dochodziła do linii włosów, ale ja mam okrągłą i dużą facjatę. Otwory na oczy, nos i usta wycięte są w odpowiednich miejscach i mają dobrą wielkość - piana nie właziła mi nigdzie, chociaż przybaniaczyłam z czasem aplikacji.
Co istotne i warte wspomnienia, to fakt, że materiał po nałożeniu praktycznie przyssał się do skóry. Czegoś takiego jeszcze nie doświadczyłam, ale życzyłabym sobie, żeby każda płachta tak się trzymała.
Lekka, żelowa esencja podczas wyciągnia z opakowania delikatnie zaczyna musować, ale nie przeszkadza to w nakładaniu. Już nałożona bąbelkuje, tworząc sporą ilość gęstej pianki, która na szczęście nie ma tendencji do wychodzenia poza materiał i pchania się do nosa czy oczu.
Przyjemnie masuje skórę, a esencja nie powoduje podrażnień, zaczerwienienia lub pieczenia, nawet jeśli przedłużymy czas aplikacji. Ja tradycyjnie uwaliłam się przed tv i zasnęłam... B-)
Po ściągnięciu płachty nie zauważyłam większych efektów, poza drobnym oczyszczeniem porów i wyrównaniem kolorytu. Wypatrywałam na tej twarzy jeszcze czegoś, ale nie wypatrzyłam, więc z zupełną obojętnością nałożyłam krem i poczłapałam znowu uderzyć w kimono.
A rano... A rano to było to! Cera była wypoczęta, jasna, mięciutka, nawilżona, a w ciągu dnia nie wydzielała sebum w takich ilościach, co zwykle. Sam makijaż też lepiej się nakładał i wyglądał. Naprawdę byłam zadowolona ze swojego wyglądu.
Skład może idealny nie jest, ale już po substancjach powodujących spienianie umieszczono substancje aktywne - obiecane przez producenta pył wulkaniczny, kwas hialuronowy, kolagen oraz sporo roślinnych ekstraktów. Niestety pokusili się również o konserwanty, mogące różnie działać na naszą skórę.
Opakowanie to oczywiście tradycyjna saszetka średnich rozmiarów w różowym kolorze i kobiecą twarzą z nałożoną maską. Szczyt elegancji to nie jest, ale w końcu taką saszetkę używamy na raz i wyrzucamy, nie stanowi ona stałego elementu wyposażenia półki z kosmetykami. Saszetka bez problemu rozrywa się w wyznaczonym miejscu.
Ja za swoją maskę zapłaciłam 9,99 zł. Nie jest to może najniższa cena za jednorazowy kosmetyk, ale raz na jakiś czas można sobie pozwolić. Kupiłam ją oczywiście w Biedrze, ale nie jest ona dostępna w stałej ofercie, więc z dostępnością różnie bywa. Bo przyznam, że nie wiem, czy jest gdzieś stacjonarnie dostępna przez cały czas.
Może nie jest to maska, która miałaby stanowić stały punkt regularnej rutyny, bo wychodziłoby to drogo, a poza tym to działanie nie jest aż tak spektakularne, ale jako odskocznia i relaks z pozytywnymi efektami daje sobie radę bez problemu, więc ja osobiście polecam.
- Wydajność
- Zgodność z opisem producenta
- Zapach
- Stosunek jakości do ceny
- Opakowanie