Nie mogę powiedzieć, żebym nie oniemiała po otwarciu próbki. Po wydaniu serii zdumionych okrzyków pobiegłam do Pana Sttetke, zademonstrować mu woń skrzynki z domową uprawą pieczarek!!! Otwarcie pachnie drewnianą, lekko zbutwiałą skrzyneczką wypełnioną kompostem, ziemią, przed chwilą podlaną, porostami i białymi, lśniącymi pieczarkami. W tym sensie zapach jest niezmiernie oryginalny, a jeśli ze skojarzeń pozbędziemy się elementu hodowlanego i przeniesiemy te grzyby i ziemię na jakiś zimny płaskowyż, porośnięty karłowatymi drzewkami, mchem i porostami, od biedy można się poczuć jak w tundrze. W dodatku, dzięki pojawiającej się mięcie, robi się bardzo, ale to bardzo zimno, mam zgrabiałe ręce, którymi ze zmarzniętej ziemi zbierałam grzyby, niemal już mrożone. Mięta bardzo chłodzi całą kompozycję i wkrótce całkowicie i skutecznie zabija grzybowe otwarcie (było nie było, interesujące) i począwszy od fazy głowy aż do bazy jest tylko mięta z piżmem, dialog tych dwóch nut, paczula odpowiadająca za grzybowe wątki znika całkowicie, i i tym miejscu robi się łatwo, bardzo łatwo i miło, i Thundra zupełnie nadaje się do noszenia, tak bardzo, że znów wydałam z siebie okrzyk zdumienia. Dla mnie wszakże tak diametralna różnica pomiędzy dwiema fazami zapachu stanowi potężny dysonans, ponieważ nie ma żadnego łącznika, który nadawałby sens takiemu przejściu. W jednej sekundzie pachnę grzybami i ziemią, a już za chwilę miętowym piżmem. Wiem, że perfumiarstwo nie ma nic wspólnego z logiką, ale w tym przypadku ten ...hmmm.. rozwój zapachu po prostu nie ma sensu. Właściwie to nie jest rozwój, lecz nagła, gwałtowna zmiana.
Nie chciałabym pachnieć Thundrą nawet gdyby pierwsza faza trwała dłużej i nawet, gdyby przejście do nut serca było ładniejsze ponieważ jest niejako oczywiste, że nie chcę pachnieć grzybami, choćby ich woń była doskonale oddana.
Próbka do kasacji, i to już!