To była prawdziwa miłość od pierwszego wejrzenia. Trzęsienie ziemi, huragan, tsunami i nie wiem co jeszcze. Od chwili poznania do momentu objęcia flakonu w posiadanie minęły gorączkowe, rozedrgane nawet nie dni, lecz godziny, po których, z obłędem w oczach, stanęłam przed drzwiami butiku Le Labo.
Dziegieć, dym wędzarniczy, zmrożone, kruche jagody jałowca i waniliowa w swoim wydźwięku skóra- już tylko to wystarczyłoby, żeby mnie zachwycić. Kompletnie powariowane, brudne, lepkie od smoły otwarcie, sygnalizujące już na początku, że będzie "po mojemu", czyli tak bezkompromisowo, jak tego potrzebuję i tak ekspansywnie, jak lubię. I tak bezczelnie, że Fumidus wydaje się przy Patchouli 24 grzecznym chłopczykiem.
Patchouli 24 pachnie... grillem i smołą! I- wierzcie mi- to jest piękne. Dziegieć brzozowy leje się tu sążnistą, gęstą, lepką strugą, o odrobinę chemicznym, gumowym wydźwięku. Wrażenie intensywnego ciepła, jakby pochodzącego do strumienia lawy, a stwarzane przez dziegieć, łagodzi lekko kwaskowaty,wyraźnie chłodny w swojej wymowie aromat gniecionych ziaren jałowca. I pomimo tego zabiegu... zapach ani przez moment nie stygnie. Dla tych, którzy potrzebują fabuły, mogłabym napisać, że to jest początek zmysłowej relacji ze smolarzem, za którym ciągnie się aromat dymu i jałowcowej kiełbasy... ale nie napiszę. Bo Patchouli 24 nie potrzebuje historii.
Serce kompozycji to majstersztyk-nuty dymne i ciężkie zdają się spływać po miękkiej, dobrze wyprawionej skórze. Tak namacalnego wrażenia przemieszczania się nut nie doświadczyłam jeszcze w żadnych chyba perfumach. Kiedy potężna i mięsista kurtyna dziegciu opadnie, pozostaje wyraźny, stanowczy ślad herbaty Lapsang i skórzane miękkie rzemienie, przesiąknięte dymem i wanilią, mało słodką, przydymioną, nieprzedawkowaną, słodycz której wzmaga topiący się benozes i podkreśla kontrastujący z nią delikatny zapach chłodnej ziemi, na której dogasa ognisko rozpalone pod beczką dziegciu. Ta delikatna nuta to właśnie tytułowa paczula. Cieszę się, że nie ma jej więcej-pewnie trudniej byłoby mi się tak nierozsądnie zakochać. Gdyby moja skóra wysładzała zapachy, pewnie o gorące uczucie byłoby między nami trudno. Ale nie jest. Bo Patchouli 24 potrzebuje właśnie mnie. Właśnie mojej skóry.
Baza pachnie kojąco-gasnącym już ogniskiem, posypanym waniliowym pyłem. Czuję, że w jej uspokajającej słodyczy zabłąkał się jeden samotny liść piołunu. Jest coś jeszcze- odległy trop, kropla dosłownie, czegoś brudnego- wydaje mi się, że miga mi przed oczami ogon jakiegoś zwierzęcia. Castoreum? Ani jedna nuta nie brzmi tu fałszywie, choć to nie ich bogactwo jest siłą Patchouli 24, lecz oryginalność tego złożenia. Nie znam drugiego podobnego zapachu. Black Bvlgari bazował na podobnym kontraście, eksploatując kontrast gumy i wanilii, ale przy Patchouli 24 to...pluszak. Black Cdg są podobnie dymne...lecz na tym podobieństwa się kończą.
Z testowaniem Patchouli 24 jest tak, jak z miłością od pierwszego wejrzenia. Miłości nie testuje się nadgarstkowo, prawda? Zresztą wiele razy pisałam o tym , gdzie to ja mam testy nadgarstkowe, o bloterowych nie wspominając. Testy łokciowe też nie wystarczą- przekłamują zapach, sprawiają, że wydaje się wyraźnie słodszy, niż jest w rzeczywistości, a dziegciowe, piorunujące otwarcie szybko, zbyt szybko, przemija. Tylko szczodre zbryzganie się, zanurzenie w tej fascynującej kompozycji przynosi prawdę. I ta prawda jest dla mnie od początku do końca absolutnie porywająca.