Moje ukochane, wielbione, nieodżałowane...
Te perfumy to kawał historii - perfumiarskiej i mojej, osobistej.
Poznane zupełnie przypadkiem, wyczuwane wielokrotnie na eleganckich i luksusowych kobietach, wyczuwane często na jednej z ciotek, aż w końcu sprezentowane i pokochane, na wieki wieków.
Mam w domu resztki ciemnego płynu z kodem sugerującym rok produkcji 2002 oraz nowszy wypust, bodajże z 2017 roku., sprezentowany mi przez pewną dobrą duszyczkę. Jeden z ostatnich wypuszczonych na rynek, bo ich już po prostu nie ma. Dolce & Gabbana mają perfumy ''Pour Femme'', ale ten mdły, owocowy kompocik nie ma absolutnie nic wspólnego z pierwotnym zapachem. Tamte rzeczywiście były 'pour femme', te nowe są ''pour filles'. Nie odżałuję tego do końca życia, naprawdę - bo w głowie mi się nie mieści, jak można zabić tak wspaniale ukręconą kompozycję i na jej miejsce dać coś takiego!
Otwarcie jest mocne, dające kopa w nos i nie da się temu zaprzeczyć - kocioł aldehydów, garść cytrusów, tak cierpkich, że aż wykręca twarz. Czuję bazylię, intensywną i gorzkawą, czuję kwiaty, ale są tak sprytnie wplecione, że wydaje się, że wcale ich tam nie ma. I kadzidło, mnóstwo kadzidła, balsamicznego i ciepłego. Czuję wyraźnie słodycz kwiatu pomarańczy, czuję goździki, różę o czerwonych, mięsistych płatkach, zimną lilię - to przeogromny bukiet najpiękniejszych, dojrzałych kwiatów, wybieranych starannie i ułożonych z prawdziwym smakiem. Kwiaty dla tej Jedynej, najpiękniejszej i najważniejszej.
Zapach tuż po uderzeniu rozbuchanych aldehydów zmienia się w kwiatowo-balsamiczny, lekko słodki, wielowymiarowy, niejednoznaczny i tak piękny, że aż dech zapiera. Baza jest piżmowo-sandałowa, doprawiona kroplą orientalnej wanilii - jest ciepła, zmysłowa i erotyczna.
Nosząc go, scalamy się w jedno. On jest mną, a ja nim. Moja skóra zdaje się wydzielać ten aromat, mężczyźni wykręcają głowy, kobiety dopytują, co to jest, bo jest to tak fantastycznie skomponowane i jakby skrojone na miarę.
Niczym sukienka haute couture, uszyta z najlepszego materiału, z dbałością o każdy, nawet najdrobniejszy szczegół - podkreślająca w kobiecie to, co najlepsze i najpiękniejsze. Podkreślająca we mnie to, co lubię i chcę eksponować w danej chwili. Prawdziwy obłęd, piekło i niebo zarazem.
Wielogodzinna trwałość, jeszcze pod prysznicem wyczuwam obłoczek tych perfum. Z upływem lat straciły nieco na projekcji, przyznaję - egzemplarz z początku millenium pachniał na kilka metrów, najnowszy flakon zawiera płyn o bardziej dyskretnych parametrach, ale spokojnie - nadal go czuć i to intensywnie. Wystarczą dwa psiknięcia za uszy, ewentualnie wejście w mgiełkę zapachu, by pachnieć jak milion dolarów.
Doskonałe na chłodne miesiące roku, jesienią i zimą pokazują się z najlepszej strony, pasują do skórzanej kurtki, do kaszmirowych sweterków i płaszczy, do małej czarnej... Ale czasami, przekornie, nosiłam go do jeansów rurek, szpilek i białej koszuli. Rozpuszczone włosy, na ustach czerwona szminka, a na szyi D&G - jakie one robią wrażenie, szok!
Pokochałam Red Cap miłością szczerą i wierną, przeklinając panów D&G za decyzję o wycofaniu i zastąpieniu popłuczynami, szanując ostatni flakon, który mi pozostał i czując się tak seksownie, elegancko i kobieco, jak tylko można sobie wyobrazić. Żadne perfumy nie dodają mi takiej pewności siebie, jak te.
Zapach kobiety - i tyle w temacie.