Szampon stosuję w duecie z odżywką z cytrusem i gorzką pomarańczą.
Wspomagam się również środkami stylizującymi tej marki (więcej o tym w dalszej części recenzji) i kuracją Inneov.
Swoją przygodę z John Masters Organics zaczęłam nie najlepiej, bo od szamponu z wieczornym pierwiosnkiem (nie był wystarczająco nawilżający) oraz olejkiem do suchych włosów (brak jakiegokolwiek działania).
Na regenerujący zestaw z miodem i hibiskusem zdecydowałam się tym razem dopiero po zużyciu kilku ich próbek (do kupienia na stronie producenta za 2zł/10ml) i to on okazał się dla moich łaknących odżywienia włosów prawdziwym strzałem w dziesiątkę.
Mam włosy dziwne, bo kluczową rolę w ich kondycji odgrywa nie maska, odżywka, czy olejek, a właściwy dobór szamponu, przy czym im jest on cięższy, bardziej regenerujący i nawilżający, tym lepiej.
Po szamponie z miodem i hibiskusem nie obiecywałam sobie zbyt wiele, bowiem jego konsystencja wydała mi się z początku stanowczo zbyt lekka i perłowa, a ja lubię gęste, nieściekające z palców kremy, dające wrażenie solidnego nawilżenia i odżywienia.
Nic bardziej mylnego!
Przyjemnie oleista (co absolutnie nie znaczy, że tłusta) i dobrze się trzymająca opuszków (wystarczy od razu ją na nich rozsmarować, by nie spływała) sprawia, że masaż skalpu to prawdziwa przyjemność dla zmysłów.
Zapach szamponu - miły dla nosa, bo niezbyt agresywny i sztuczny a lekko ziołowy i słodki - tylko te odczucia pogłębia.
To relaks dla ciała i ducha.
Opakowanie jest nietypowe: to wąska tuba, wystarczająca miękka, aby bez problemu wydobyć z niej produkt.
Szata graficzna oszczędna, prosta i nieskomplikowana - zdecydowanie przypadła mi do gustu.
Moje włosy są trudne w pielęgnacji.
Długie niemal do pasa, tłuste u nasady i suche na końcach, łatwo się plączą i niszczą.
Po dwukrotnym użyciu kąpieli odżywczej nr 2 z Kerastase wymagały silnej regeneracji.
Nie traktuję też ich zbyt dobrze, bo codziennie używam suszarki i termoloków/prostownicy oraz od ponad roku regularnie katuję farbowaniem.
Szampon z miodem i hibiskusem nie wpłynął w żaden sposób na ich przetłuszczanie (nadal muszę myć włosy codziennie), ale znacząco poprawił stan skóry mojej głowy, a nie jest sekretem, że od stanu skalpu zależy też zdrowie naszych włosów.
To, za co lubię ten szampon najbardziej, to to, że czuć, że on naprawdę wnika we włosy i coś z nimi robi.
Wygładzenie i nawilżenie jakie daje nie jest powierzchowne, a wynika z realnej poprawy ich kondycji i struktury.
Włosy są śliskie, mięsiste i świetnie się układają, a jeśli nałożę na nie żel stylizujący ze słodką pomarańczą i proteinami jedwabiu, to efekt ten pozostaje aż do następnego mycia (normalnie, w połowie dnia, moje włosy żyły już własnym życiem).
Szampon uratował mnie również przed ścięciem (końcówki miałam w naprawdę opłakanym stanie), a teraz, gdy dodatkowo zabezpieczam je pomadą, wymagają podcięcia jedynie raz na dwa/trzy miesiące.
Włosy nie są po jego użyciu oklapnięte, a wręcz przeciwnie, bo ładnie odbite od nasady i na czubku wydaje się być ich optycznie więcej.
Zauważyłam również, że o wiele mniej się plączą i ich rozczesywanie nie sprawia już takiego problemu, jak wcześniej.
Jedna 177ml tuba wystarcza mi na ok. miesiąc niemalże codziennego używania i trudno jest mi na tej podstawie jednoznacznie ocenić jego wydajność.
Zazwyczaj używam po prostu o wiele większych pojemności, ale nie wydaje mi się, aby miód i hibiskus ubywał szczególnie szybciej od innych.
Cena szamponu jest wysoka, nawet jeśli porównamy ją do produktów pochodzących z profesjonalnych salonów, ale jak najbardziej współmierna do jakości.
Dla mnie pielęgnacja JMO to po prostu coś więcej niż zwykłe mycie głowy.
To przyjemność i pewien rytuał bez którego nie potrafię już sobie wyobrazić w tej chwili żadnego poranka.
Używam tego produktu od: styczeń 2012
Ilość zużytych opakowań: kilka próbek i ok. 6 pełnowymiarowych