Mgliste wspomnienia...
Gdy byłam nastolatką, to były moje ulubione perfumy. Nie pamiętam już w jakich okolicznościach je dostałam, ani od kogo (podejrzewam, że od któregoś z Rodziców, bo to najbardziej prawdopodobna perspektywa, ale wciąż nie jestem tego do końca pewna). Pamiętam też, że moja Mama opowiadała mi, iż dostała w prezencie od mojego Taty (wtedy jeszcze jej narzeczonego) "Usta" od S. Daliego. Nie chodzi mi o to, bym sugerowała się romantyczną historią; po prostu uznałam, że może to być dobre tło do przedstawienia tego zapachu, przy czym pragnę zaznaczyć, że w okresie, w jakim nosiłam te perfumy, nie byłam zakochana i one z tym stanem osobiście mi się nie kojarzą.
Pamiętam, jaki to był dla mnie przełom olfaktoryczny. Jako dziewczyna, która kończyła gimnazjum i zaczynała liceum nie mogłam się nawąchać tego pachnidła. Było tam wszystko, czego oczekiwałam od perfum: świeże połączenie mandarynki z bergamotką, orzeźwiający - choć konkretny - kwiat pomarańczy, cudownie kwiatowe serce (róża, jaśmin, magnolia - a wszystko takie realne, prawdziwie kwieciste, pozbawione syntetyczności!), wyraziste białe piżmo, delikatny szept wanilii i drzewne akordy wygrywające w tle. Dla mnie te perfumy to było objawienie. Czułam tam dużo bieli, czystości, wręcz polerki. Trudno mi było uwierzyć, że taki ekscentryk jak Salvador Dali mógłby odpowiadać za taką spójną i ŁADNĄ kompozycję. Spodziewałam się artystycznego nieładu, nonszalancji, może nawet bezczelności i jakiegoś trudu, ciężaru i pewnego rodzaju brudu, ale nie doświadczyłam tego. Nie jest to żaden zarzut; wręcz przeciwnie - lubiłam być zaskakiwana. Kształt szarych (srebrzystych?) ust i koreczka w kształcie nosa jest wystarczającą wariacją artystyczną, trzeba znać umiar (okazuje się, że zaskakująco Dali go zna!) ; kolorystycznie pasuje do zawartości. Z tych perfum bije spokój i coś, co mogłabym nazwać bezpieczeństwem. Przypomina dom. Białą herbatę pitą z porcelanowej filiżanki, świeże pranie, czystą pościel, mgłę osiadającą na dzikiej łące, przeciąg rozwiewający długie koronkowe firany, porywisty wiatr tuż przed burzą. Gdybym miała do czegoś porównać ten zapach, to byłaby właśnie wiosenna cisza przed burzą lub słońce wychodzące zza chmur zaraz po wiosennej/letniej burzy; gdzieniegdzie kropi deszcz, a na niebie rozpościera się tęcza. Są to tereny pagórkowe, rzeczne, słychać śpiew ptaków oraz szum fal, jakichś małych spienionych wodospadzików. Tak zapamiętałam ten zapach i kusi mnie, bardzo mnie kusi, by sobie o nim przypomnieć. Nastolatką, bowiem, przestałam być lata temu... Wciąż jednak jestem młoda i ciekawam, czy przyjmę Daliego z takim samym entuzjazmem, z jakim przyjęłam go wtedy, gdy jeszcze nie miałam takich doświadczeń z perfumami, jakiego nabrałam na przestrzeni tych lat. Gdy dorwę buteleczkę i odświeżę pamięć z nią związaną, to naniosę poprawki na recenzję, żeby była bardziej rzetelna i miarodajna, aniżeli w oparciu o mgliste wspomnienia.