Jest taka bajeczka z Rassiji... Masza i Medwiedź (poprawcie mnie, bo ja naszego bratniego nie znaju, tylko fonieticznaju). Biega tam sobie taka mała łobuziara, którą opiekuje się ocean spokoju - Niedźwiedź. Mała babuleńka nazywa się Masza i nie ma minuty, żeby czegoś nie zbroiła: a to naważy kaszki, że cały las to potem musi jeść, a to podrze wszystkie ubranka, który Misiek jej uszył i z niewinnym "igrala" doprasza się o nowe, a to znowu zakłada kapelę rockową z zającem i dwoma wilkami w zespole.
Kocham tę małą zgagę, bo życzyłabym sobie tak pomysłowego dziecka:D No i właśnie...coś nas łączy...ja też miewam pomysły...przez duże P.
To, że ja się smażyć lubię to już stare i wytarte. No może nie kładę się o 12.00 na słońce. Tak kwadrans po:D Powinnam powiedzieć niczym Makłowicz o cholesterolu, że w filtry nie wierzę, bo ich nie widać, ale wiadomo, złego licho nie bierze.
Troszku się jednak pannica spiekła, ale nie było to nie do opanowania. Taki przesusz lokalny. Dajemy radę, pani Krystyno, nie takie rzeczy robiliśmy. I spierd****
W każdym razie, dnia niedawnego roku pańskiego, panował taki upał, że jedynym ratunkiem było wsadzenie głowy do lodówki. Mało to ekonomiczne. No więc podreptawszy do zamrażarki wyciągnęłam z lodówki dwie słusznej (czyt. końskiej) wielkości kostki lodu z zamysłem, że wzorem Pani Eks Kulczyk, zrobię sobie masaż twarzy i taka będę piękna, młoda i schłodzona. No to chlast.
W chwili gdy to robiłam usłyszałam w głowie grzmiące "drogie panie, lód najpierw wkładamy do woreczka". Oczy wyszły mmi z orbit, bo oprócz tego, że mój rozgrzany pysk poczuł sie mocno zdezorientowany, to kostki...zwyczajnie przykleiły sie i nie chciały odkleić. Pamiętacie tę scenę z "Bridget Jones" kiedy rzeczona próbuje coś zrobić z nieudaną fryzurą i leżąc z głową na desce słyszy w słuchawce "tylko ich nie prasuj"? No taką właśnie minę miałam w owej chwili.
Kiedy już pieruńskie kostki się stopiły oczom moim i ptasiemu móżdżkowi ukazał się krajobraz po bitwie: dwa słuszne kwadraty na policzkach, które wyglądały jak wielkie czerwone, pulsujące stemple. Gorzej. TO BYŁY dwa wielkie czerwone pulsujące stemple. Najpierw się roześmiałam, potem się uspokoiłam, a potem pomyślałam: jak ja do ciężkiej cholery jutro pójdę do pracy????
Bolało cholerstwo.
No ale co to za księżniczka z ptasim móżdżkiem ptaka dodo, która nie ma swojego księcia?
Poetica (bo mnie baba ratowała), przyszła mi z pomocą.
Nie ma, że od razu wymazało jak gumką efekty moich chorych eksperymentów. Dwa całe dni potrzebowałam. Nie ma to tamto - płać za te dwie wątłe szare komórki.
Ale temat ogarnięty i już nie wyglądam jak znakowany cielak.
Co oprócz tego moja ratowniczka robi?
Krem to bardzo gęsty, bogaty, silnie odżywczy, regeneruje w tempie błyskawicznym i, co jest zdumiewające, nie powoduje nadprodukcji sebum jak większość tego typu specyfików. Moja skóra po dwóch dniach nie wrzeszczała "no weź to zabierz do jasnej anielki!" Przeciwnie: spijała cały krem, wchłaniał się znakomicie, rano skóra była nawilżona, wypoczęta, jędrna, z wyrównanym kolorytem. Niewielka ilość wystarczy, żeby nałożyć na całą twarz. Trzymam w lodówce, co by dłużej pożył.
Skład ma bardzo dobry, naturalny, opakowanie szklane, zapach mocno ziołowy, lawendowy.
Nadaje się nawet pod makijaż, skóra sucha będzie zadowolona.
Krem jest drogi, nie ma przebacz. Ale i na to jest sposób: promocja:] Kupiłam dwa słoiki za 320 zł, z czego jeden przygarnęła z wielką chęcią Pani Stettke, bo też go lubi:) Czyli bardzo porządny odżywczy krem za 160zł. Można przełknąć:P
Moje odjechane w kosmos eksperymenty czasami dają taki efekt, że nawet Masza by się zdumiała. Ale jak ma mnie ratować taka baba jak Poetica, na zielonkawym, lawendą pachnącym koniu, to ja się na to piszę:P
Używam tego produktu od: dwóch miesięcy
Ilość zużytych opakowań: kilka słusznych "odlewek", teraz cały słoik