Jako siłownio-maniaczka, tudzież osoba nie stroniąca od dwóch innych dyscyplin sportowych - mam sympatię do kosmetyków ze sportowym wizerunkiem.
O ile pachnidła Adidasa budzą moje zażenowanie, o tyle pachnidła Pumy trzymają niezmiennie dobry poziom (w tej kategorii zapachów). W przypadku kilku zapachów tej marki, kompozycja zapachowa i parametry są tak dobre, że ludzie nie wiedzący, że to Puma, często są przekonani, że to jakiś drogi zapach. Zresztą, gdyby przeliczyć cenę za 1 mililitr, Puma wcale nie jest urzekająco tania...
Pierwsze testy Time to Play przypadły na okres zaostrzonych objawów astmy oskrzelowej tudzież alergii na "Hexyl Cinnamal i spółkę" (HC jest tu wysoko w składzie, jak w większości zapachów Pumy). Testy zakończyły się wielkim niepowodzeniem i obietnicą, że nigdy więcej. Potem organizm wyciszył się i nieśmiało, z uporem godnym lepszej sprawy, sięgnęłam po Pumę.
Time to Play początkowo odstraszyło mnie zimnym kwieciem. Brak owoców w perfumach postrzegam jako zaletę, ale kwiecie wydało mi się na tyle porażające, że zatęskniłam za jakimś owockiem, choćby nawet i rachitycznym.
Potem kwiecie wydało mi się jednak ładne. Chłodne i jakby gaszące pragnienie.
Jego rześkość to sprawka w dużej mierze właśnie owocu. On tu jest. Według mnie to może być lima. Oprócz limy nie widzę tu żadnego innego składnika, który byłby wystarczająco czytelny i orzeźwiający. Fajne jest to, że lima jest tu umowna. Skoncentrowano się na jej funkcji nadania rześkości całości kompozycji, a nie na tym, aby odtworzyć zapach limy sam w sobie. Lilia i gardenia dopełniają wrażenia rześkości. Róży szczęśliwie brak.
W efekcie mamy perfumy chłodne, bez sztucznych słodzonych owoców, bez wszechobecnej etylowaniliny, bez syropu malinowego i bez krówek zalepiających buzię. Perfumy kwiatowe, ale kwiaty są ułożone na plasterkach limy, przenikają się nawzajem.
Time to Play poniekąd bazuje (moim zdaniem) na Yellow, w sensie pomysłu na cytrusowe tło i dominujące chłodne nuty kwiatowe. Jest jednak nieporównywalnie lepszy, spójny, o niebo ładniejszy - bez tej fałszywej słodkawo-sztucznej nutki, która psuła Yellow (o ile zdążyła, bo zapach znikał błyskawicznie). Yellow w limitowanej edycji z Mundialu 2014, dokonało takiego spustoszenia w moich drogach oddechowych, że zapamiętałam to bardziej, niż sam mundial.
Time to Play też początkowo atakowało mnie składnikiem Hexyl Cinnamal, ostatnio jednak nie jest dokuczliwe pod tym względem. Co do sztucznej nutki - w zasadzie wszystkie perfumy są sztuczne i naśladują naturalne zapachy - Time to Play nie razi nadmierną sztucznością, ale klasą też nie powala.
Trwałość Time to Play jest przyzwoita, dopóki nie przyzwyczaimy nosa (a to następuje po dwóch dniach). Rzecz jasna, to kompletnie nie ta kategoria, co żywiczny Elixir Hermesa lub świetlisty Jour tegoż, niezmordowanie tkwiące w bawełnie nawet po TRZECH praniach na 90 stopni. Cóż... Hermes to Hermes. Puma to "Rossmann".
Lubię Time to Play. Dobry wybór dla osób rozczarowanych gourmandem, stroniących od orientu, zdegustowanych kompotami brzoskwiniowymi oraz bojących się... kwiatów ;)
Te perfumy nie udają czegoś, czym nie są. To zwykły zapach, dostępny w zwykłych sklepach. Nie obudowany żadną pseudofilozofią ani pseudopsychologią. Wolny od bredni o zbieraniu raz w roku przy pełni księżyca, kropel rosy z listków rośliny unikatowego gatunku, rosnącej po jednej stronie jedynego, wyjątkowego wzgórza w jedynym, wyjątkowym miejscu na świecie.
Używam tego produktu od: milion testów
Ilość zużytych opakowań: napoczęte 60 ml