Buszując po jednej z moich ulubionych perfumerii internetowych, przypomniałam sobie, że potrzebuję samoopalacza. Zerknęłam na sprawdzony Fake Bake, ale jego cena cały czas twardo stoi w miejscu i ani myśli się obniżyć, dlatego też szperałam dalej licząc na wygrzebanie jakiegoś cuda za grosze. No i tak patrzę, widzę - spray, barwiony, St Moriz, 28 zł! Szast-prast zajrzałam do KWC, widzę wysokie oceny, to kupiłam na próbę,a co mi tam!
Dorzuciłam do zakupów rękawicę tej samej firmy, bo doczytałam, że jest potrzebna - i tak za nieco ponad 50 zł miałam zestaw do opalania się bez udziału słońca ;).
Wybrałam odcień Dark, ze względu na dość ciemną karnację z natury - ale są dostępne i jaśniejsze wersje, co jest zaletą, bo każda z nas może dopasować odcień idealny dla swojej karnacji oraz preferencji.
Samoopalacz jest barwionym, lekkim płynem, który szybciutko się wchłania i nie zostawia lepkiej warstwy. Zapach jest przyjemny, bez charakterystycznej nuty DHA. Opakowanie również zasługuje na pochwałę - niby proste i minimalistyczne, ale spray rozpyla lekką mgiełkę, nigdy się nie zacina i co ważne, można używać go nawet, gdy trzymamy butelkę do góry dnem.
Aplikuję produkt na uprzednio wydepilowane i wypeelingowane ciało. W strategicznych miejscach, typu kostki, kolana czy łokcie producent zaleca nałożyć cienką warstwę nawilżającego balsamu - ja mam wprawę i radzę sobie bez tego. Najlepiej spryskać skórę w kilku miejscach i wmasować samoopalacz przy pomocy rękawicy - gwarantuję, nie będzie smug i plam, choć nie ukrywam, że trzeba wmasowywać to w miarę sprawnie, bo produkt dość szybko wysycha!
Aplikację zawsze zaczynam od nóg i stopniowo przechodzę coraz wyżej, każdej partii ciała poświęcając kilka minut, co by sobie nie narobić plam.
Dzięki temu, że płyn jest barwiony, od razu widać, gdzie nie nałożyłyśmy kosmetyku i gdzie ewentualnie trzeba poprawić.
Na nogach aplikuję go zawsze z góry do dołu, żeby uniknąć ''kropek'' w miejscu wyrastania włosków i ten sposób sprawdza się świetnie.
Po nałożeniu preparatu nalezy chwilę odczekać do całkowitego wchłonięcia i zostawić na 4-6 h (a najlepiej na całą noc). Po tym czasie zmywamy resztki ciepła wodą i mydłem/żelem i cieszymy się idealną opalenizną - a wierzcie mi, ta jest doskonała! Ciemna, oliwkowa, głęboka, taka sama, jak moja naturalna - i to po jednej aplikacji! Zero plam, smug, ciapek, prześwitów. Kolor jest mocny, nasycony i równomierny - koleżanki zazdroszczą i pytają, czy byłam na potajemnych wakacjach :D.
Opalenizna na mojej suchej skórze utrzymuje się około 5 dni, dlatego też samoopalacz aplikuję dwa razy w tygodniu, aby cały czas cieszyć się opaloną skórą. Istotne jest nawilżanie - choć St Moriz nie wysusza (Fake Bake lubił to robić), to jednak nawilżenie jest konieczne, aby efekt był widoczny dłużej.
Fajne jest to, że kolor schodzi równomiernie, po prostu skóra robi się jaśniejsza, nie ma plam i nierównomiernego wycierania się - naprawdę mnie to cieszy.
Produkt nie uczula i nie zatyka porów, stosuję go nawet na twarz, której nigdy nie opalam i tam również sprawdza się świetnie. Jest wydajny, spokojnie wystarczy na miesiąc-półtora przy aplikacii na całe ciało i twarz, dwa razy w tygodniu. No i ta cena...miodzio! 28 zł/150 ml - a Fake Bake kosztuje 140 zł! Ok, tam jest 210 ml, ale mimo wszystko różnica jest ogromna! Efekty identyczne, więc wolę St Moriz, bez dwóch zdań :).
Jestem absolutnie zakochana w tym produkcie, raz dwa i mam tropikalną opaleniznę, bez podrażnień, przesuszeń czy krostek. Aplikacja jest prosta, produkt jest tani i wydajny - czego chcieć więcej? Polecam, zwłaszcza jeśli szukasz produktu, który da naturalny efekt i oliwkową opaleniznę, bez grama pomarańczu!
- Wydajność
- Zgodność z opisem producenta
- Zapach
- Stosunek jakości do ceny
- Opakowanie