Tak, kupując Sweet Oriental Dream spodziewałam się czegoś słodkiego i orientalnego.
Nie będę udawać przecież, że nie znam nazwy zapachu i że była napisana drobnym druczkiem, a ja nie miałam akurat okularów.
Jako osoba należąca do wyjątkowo słodkoodpornych, stroniąca od czekolady, bezów, kremowej wanilii i tym podobnych atrakcji, po poszerzeniu półki z perfumami o słodkawe Un Bois Vanille, uznałam się jednak za tak mocno przygotowaną mentalnie do zrobienia dalszego kroku w słodkawe pola nieznanych mi jeszcze woni, że kupiłam dekant Montale. Snułam myśli o czymś …hmm.. lutensopodobnym, o czymś łagodnie otulającym migdałową słodyczą.
Snucie myśli okazało się być kompletnym nonsensem.
A łagodność Montale- pobożnym życzeniem.
Sweet Oriental Dream po prostu zabija niewyszukaną, dławiącą słodyczą. Jest tam łukum z miodu, cukru i migdałów, w formie tłustej, gęstej i ulepnej pasty. Potem do tych utłuczonych, tłustawych migdałów dołącza lekko skwaszona róża, ale niestety nie w swojej czystej postaci.
Nadciąga w formie wielkiego pączka, pączka nadzianego różaną konfiturą, lepiącego się od lukru i bogato skropionego aromatem migdałowym. I tak to trwa. Zamiast tytoniu fajkowego, deklarowanego przez producenta czuję suszone wiśnie i daktyle-również słodkie. Mam wrażenie, że pączek mam nie tylko w ustach, ale również w oczach, na głowie, wszędzie. Nie jest to wrażenie miłe. Powoduje uczucie zaklejenia zmysłów różano-cukrowo-pączkowym klajstrem, i myślę, że wiem, jak mogą czuć się osoby zabłąkane na bagnach, które nie mogą zrobić kroku, bo coś trzyma je za nogę. Montale trzyma mnie za nogę kurczowo i nie mogę nie tylko zrobić kroku, ale nawet myśleć swobodnie. Na domiar złego połączenie migdałowego ulepka i róży stwarza wrażenie wibrującego od gorąca cukierniczego pieca. Jakby tego było mało, do pączusia dołącza w bazie kolejny słodki składnik, ewidentnie spożywcza, oleista wanilia.
Pączusiowo- różany potwór Widzę coś w rodzaju Barbary Cartland- siwą starszą panią, ubraną w różowe łaszki, pachnącą pudrem i różą, sunącą wprost na mnie w bliżej nieokreślonym celu i nieco wrogo wymachującą gigantyczną parasolką w kształcie pączka z białymi frędzelkami, z których sypią się migdałki.
To chyba nie sama słodycz jest przeciwko mnie, ale megatrwałość i moc Montale, a także odrobinę prymitywny i linearny charakter kompozycji. Bardzo to ciężki kaliber. W dodatku, ku memu zdumieniu na fragrantice i basenotesach figuruje jako unisex. Pan Stettke kategorycznie odmówił jednak testów, trwając w przekonaniu, które podzielam, że jest to zapach typowo damski. Od mężczyzny tak pachnącego uciekłabym natychmiast, nie przebierając w środkach transportu.
Natężenie mocarnej słodyczy jest tutaj takie, że Angel przy tym zapachu jest zapachem wytrawnym; ponadto nie da się używać Sweet Oriental Dream w normalny sposób- aplikacja w postaci dwóch rozpyleń nad obojczykami i dwóch na nadgarstkach to zdecydowanie za dużo, zapewnia dwudziestogodzinną trwałość pomimo wielokrotnego szorowania szyi i nadgarstków. Lubię trwałe perfumy, ale nie aż tak!
Ponadto skutecznie odstrasza mnie od Słodkiego Orientalnego Snu nie tylko niezwykła siła rażenia słodyczy, nie tylko to, że prawie się nie rozwija, ale przede wszystkim fakt, że nosząc rozmiar 36 czuję się w nim… duża, gigantyczna, tłusta, niczym wielka upasiona rachatłukum primadonna.
Wielbicielki zapachu proszę o wybaczenie- nie chce być na mnie ładny, dyskretny, nie da się go użyć w ilości minimalnej, nie chce się rozwijać, tworzy paskudne skojarzenia, więc ja dziękuję, postoję.