Jako, że miałam okazję kupić je za grosze, opis na Wizażu oraz recenzje były w moim guście, a Max Marowe Silk Touch bardzo polubiłam, kupiłam. Są łagodne, na mojej skórze delikatne i mało trwałe.
Mało trwałe to nawet zbyt łagodne określenie, one są po prostu nietrwałe, i nie chodzi nawet o delikatność czy trzymanie się blisko skóry, po prostu szybko się ulatniają, jakby ich nie było.
Kojarzą się z moimi ulubionymi Cerruti Image Woman, trochę też z szarym Mexxem, co akurat poczytuję za minus (wtórność) ale nie są tak słodkie, mają więcej cytrusowej świeżości i lekkości. Nie są tak męskie, jak moje Baldessarini del Mar Seychelles, do których (wetiwer, bergamotka) też są nieco podobne. Nie mdlą, nie zatykają zatok, nie zawodzą.
Minus - raczej płaskie, bez ogona, bez wibracji, bez głębi. Takie nie wiadomo co, nie wiadomo po co.
Słowem - eleganckie, nienachalne, dyskretne perfumy, lecz jak dla mnie pozbawione tej iskry, tego wykopu i dreszczyku, który w zapachach kocham. Takie codzienne, czyste, lekkie, ale trochę zbyt przeciętne i pomijalne. Ładne, ale bez żalu je wypsikam, kultowymi nie zostaną.
No dobra - cieszę się, że mam kolejną wariację na temat "jakiś pieprz+bergamotka+zioła+cytrusy+słodkości kwiatowe" - to mój signature scent, a że lubię zmieniać zapachy, kolejny tego typu się przyda (bo niby kolejny i jednak nieco inny, ale nadal w bardzo bliskim sąsiedztwie z ulubionymi).
Flakonik jak u Max Mary - ciężki i toporny, ładne złote drobinki, ale kształt i waga zabójcze. Na szczęście mam 40-tkę - że na mojej skórze zapach ulotny, planuję nosić ją w torebce, a ten mały flakon przynajmniej jeszcze uniosę ;)