Straight to Heaven czyli prosto do nieba. Ale po drodze trzeba przejść przez starą piwnicę...
Nie dziwi mnie to. Idealne, grzeczne jednostki nie idą prosto do nieba. Prawda to stara, jak świat: "kto nie dotknął ziemi ni razu"- wszyscy to znają. By Kilian prowadzi do nieba według tej zasady- poprzez ciemne, zakurzone, wiekowe drewniane schody, może nawet i nieco zapleśniałe, porośnięte pajęczyną, budzące niepokój do tego stopnia, że aby nie bać się własnego cienia,trzeba napić się rumu. Może on przytępi nieco wyostrzone zmysły, pozwalając na odetchnięcie czymś więcej, aniżeli ziemistą paczulą, rozsychającym się drewnem, grzybem na ścianach i lepkim kurzem, walającym się po kątach. Nie jest to najprzyjemniejsza droga do nieba- schody prowadzą w dół, w mrok, jest przejmująco zimno...
Intensywna, głęboka, musująca woń alkoholu, który został właśnie otwarty i wypity, nie będzie jednak nawet w otwarciu na pierwszym planie. Straight to Heaven to nie Idole de Lubin. Bursztynowy trunek, być może nawet jego wersja overproof, rozlewa się delikatnie po podniebieniu, ale nie jest w stanie zepchnąć paczuli na drugi plan. Ona przypomina o sobie w charakterystyczny dla siebie sposób, niesłodki, niepudrowy, tylko wilgotny, zimny, pachnący nieco mokrymi trocinami, i niestety, w pierwszej fazie rozwoju zapachu, pleśnią, chociaż skontrastowanie jej z rumową głębią i słodyczą jest udanym zabiegiem, łagodzącym ostre otwarcie i komplikującym moje pochopne wnioski o pierwszym paczulowym zapachu, który pachnie na mnie wyraźnie źle. Jednak dopiero ostrość gałki muszkatołowej w sercu zapachu w towarzystwie miękkich, nierozpoznawalnych dla mnie kwiatów o lekko ziołowej woni, oraz delikatnie ocieplających całość suszonych śliwek i rodzynek, sprawiają, że siostrzyczka paczula się cofa. Pół kroku w tył, powiedzmy. Wygląda to tak, jakby podczas przejścia przez mroczną, ciemną i wilgotną piwnicę przypadkowo odnaleziono skrzyneczkę z łakociami i po golnięciu rumu osoba poszukująca zajęła się ich pospieszną konsumpcją, aby zrzucić z nozdrzy pleśniowe jarzmo:)
Skrzyneczka w magiczny sposób odmienia bieg wydarzeń. Bo z piwnicy jest wyjście- trzeba podążyć za jasnym światłem hedionu, i za śladem słodyczy, podkreślonej odrobiną absolutu waniliowego z ambrą, żeby wiedzieć, że jest to piwnica domu stojącego w pobliżu morza. Czuje się smak soli w pękających od wiatru ustach, paczula, zamiast podpleśniałych schodów projektuje teraz woń orzecha kokosowego- nie jego miąższu, lecz skorupy orzecha, na plaży leży mnóstwo wypłukanego przez wodę i sól białego drewna. Zapach się rozjaśnia, wysładza, zmienia. Staje się niemal ładny. Wanilia występuje tu w swojej niespożywczej,wytrawnej postaci, a ambra w urodziwym, słonym i niezwierzęcym wcieleniu. Trocinowe, pleśniowe akcenty prawie zamieniają się w akcenty orzechowo-drzewne, intensywnie drzewne, smuży się nawet w tle dym kadzidlany, ale... dzieje się to zbyt późno. Uroda bazy nie jest bowiem czymś, co skłoniłoby mnie do wielogodzinnego błąkania się po zapleśniałej piwnicy. Od czasu,kiedy pomyślałam, że jest to pierwszy paczulowy zapach, który leży na mnie wyraźnie źle, trochę się zmieniło, bo przestał być jednoznacznie paczulowy, a w bazie bardzo wyładniał.
Straight to Heaven po prostu rozwija się na mojej skórze w niekorzystny sposób, chociaż czuję, że jest to bogata kompozycja, zdecydowanie drzewna, wytrawna, zmienna... Ma wszystkie cechy, które powinny mnie uwieść, tymczasem przez dwie, trzy godziny pławię się w podpleśniałych trocinach podlanych rumem. Są chwile, że wydaje mi się, że jest mi z tym dobrze, ale nie udawajmy- nie jest. Za takie niebo jestem zmuszona najuprzejmiej podziękować.