Revolution Pro Blur Stick Universal Face Primer Baza pod makijaż w sztyfcie

Na sztyft trafiłam przypadkiem i nie ukrywam, że skusiła mnie promocja, bo nie używam baz pod makijaż regularnie, ze względu na to, że dość często albo zawiodłam się brakiem efektu albo sparzyłam pojawieniem się wysypu niedoskonałości. Bazy matujące interesują mnie najbardziej, ponieważ mam cerę mieszaną i w sezonie grzewczym często strasznie się świecę, mimo ogólnie dość ładnie wyregulowanej pielęgnacji i niezłego stanu cery. A jeśli dodatkowo trwałość makijażu ma być przedłużona, a drobne nierówności na twarzy (takie jak zmarszczki, blizny czy okolice rozszerzonych porów) wygładzone, to opis wskazuje, że to kosmetyk dla mnie. I tym razem mogę powiedzieć, że się nie zawiodłam, no, może z drobniutkim wyjątkiem odnośnie trwałości, ale o tym za moment. Baza to bezzapachowy, dość gruby sztyft, który aplikuje się bezpośrednio na skórę. Nie jest to szczególnie trudne na czole i policzkach, ale już np. w okolicy pod oczami czuć, że sztyft jest troszkę twardy. Zdecydowanie też warto później rozetrzeć go palcami, bo aplikacja samym sztyftem nie jest precyzyjna. Mimo, że sztyft ma beżowy kolor, moim zdaniem nie pozostawia żadnego kolorowego śladu na skórze (jestem chłodnym typem kolorystycznym i nie mam jasnej karnacji, moje typowe kolory podkładów to 3c lub 3N). Za to co on robi, jeśli chodzi o wygląd! Marzenie! Po pierwsze, mat. Aksamitny, doskonały i ani trochę pudrowy (lub co gorsza kredowy) w wykończeniu. Po drugie, zmiana widoczności porów. Struktura skóry jest wyraźnie wygładzona, pory jak wymazane gumką, a drobne zmarszczki i linie zacznie płytsze. Po prostu, robi to, co robią najlepsze filtry do zdjęć w SM. Z tą różnicą, że nie poprawia kolorytu, więc dla osób potrzebujących np. znacznej redukcji zaczerwienienia może być złym wyborem. Z drugiej jednak strony, przecież dalej stosujemy podkład. I właśnie przy nakładaniu innych kosmetyków miałam największą tremę, ale baza okazała się ładne współgrać z większością moich podkładów i kremów BB. Od naturalnych: Lumileve i Felicea, po naładowany silikonami Lancome Teint Idole, wszystko nakładało się na nią łatwo i bez problemów (a właściwie rozcierało się znacznie łatwiej niż bez bazy). Podkład sunął leciutko po potraktowanej sztyftem skórze i w żaden sposób nie niszczył matowego wykończenia i znacznego wygładzenia. Szło to aż tak gładko i sprawnie, bez zastygania w trakcie, że miałam obawy co do późniejszej trwałości, ale niepotrzebnie: baza nie ściera się przy każdym ruchu z wszystkim, co na nią nałożymy. Tutaj jednak pojawia się drobny zgrzyt miedzy obietnicami producenta, a stanem faktycznym, bo nie przedłuża też trwałości makijażu. Owszem, mat trwa, ale z czasem widać, jak podkład się ściera i migruje. Powiedziałabym, że baza nie ma tu w ogóle wpływu na trwałość makijażu: na pewno nie jest to trwałość większa, ale z drugiej strony, jakoś specjalnie mniejsza też nie. Można by było się obawiać, że baza matująca będzie niekomfortowa w noszeniu. A tu przeciwnie: jest maślana, delikatna, absolutnie nie ściąga i nie wysusza. Nie sprawia też problemów z przeciwnego bieguna i nie blokuje porów, nie nasila produkcji sebum, a jej regularne stosowanie nie kończy się wysypem. Łatwo się zmywa płynem micelarnym i żelem, jak najbardziej również olejkami lub masełkami do demakijażu. Podsumowując: ciekawy produkt, przyjazny w stosowaniu. Zdecydowanie upiększa cerę, dlatego z czystym sumieniem polecam i sama też się skuszę na kolejne opakowanie.