Klasyka, czyli Addicta sprzed reformulacji, dawno temu umieściłam na tej samej półce, co Opium YSL - zapachów z duszą i charakterem, ale piekielnie przygnębiających.
Stary Addict jest szykowny, ma klasę, ale jednocześnie jakiś rodzaj niezdrowej nostalgii, kurzu poddasza, na którym trzyma się stare kufry ze wspomnieniami po pochowanych bliskich. Wiem, że brzmi to hardkorowo, ale zawsze mocno chłonęłam nastroje zapachowe i nie mogę się oprzeć takiemu właśnie wrażeniu - przeciążenia i żałobnej wręcz powagi. W przypadku zapachów orientalnych proporcja to cienka linia, po przekroczeniu której często spotyka się ciężar nie do uniesienia.
Do Addicta 2012 podeszłam bez zbędnych uprzedzeń i biadolenia "co oni wyrabiają z klasykiem?!" Uważam, że takie podejście niechybnie zwiastuje (zapachowe) starzenie biadolącego. ;)
W nowym wydaniu Addict utracił ponuractwo, a zyskał łagodność. Miejsce smutnej ostrości zajęła pogodna, choć o stosownym ciężarze i ogonie - wibracja. Myślę, że to dobre wyważenie mandarynki, wanilii i sillkwood dało tę baaaardzo subtelnie nucącą, szampańską wibrację. Jest radośnie, choć to wciąż Addict, pamiętajmy, więc nie jest to wyszczerzona nastolatka, a raczej kobieta pełną piersią korzystająca z życia.
I ta wibracja, choć to niby tak niewiele, w nowej edycji zrobiła KOLOSALNĄ różnicę odbioru, oczywiście na plus.
Piękny, trwały zapach. Zapach nonszalanckiej elegancji, mocnego charakteru, bezkompromisowości i ... ciepła. W obrazie widzę zdecydowanę babkę, taką wyszczekaną i twardą, ale o czułym, namiętnym i dobrym sercu.
Co zabawne, nie odbieram Addicta jako zapachu wieczorowego, w odsłonie wielkiego wyjścia (choć oczywiście będzie jak najbardziej stosowny), ale raczej kameralnego wieczoru we dwoje, w ciepłym kocu. A jesienią i zimą - całodziennie i całonocnie. Bez kompleksów.
Używam tego produktu od: rok
Ilość zużytych opakowań: dwa