Pamiętam czasy gdy kilkanaście lat temu nie istniały jeszcze czekoladowe palety MUR czy te droższe typu Nabla lub Anastasia Beverly Hills i ogólnie idea takich palet nie była zbyt popularna.
Wtedy używało się cieni pojedynczych albo podwójnych z katalogów(typu Avon, Oriflame) lub zwykłych drogerii, popularne tez były pewnie bazarkowe paletki Ruby Rose niczym cienie z gazet dla nastolatek ;) Wtedy szczytem cieniowych marzeń była ta duża i kolorowa paleta z Sephory.
Moja siostra miała bardzo dużo cieni Sensique, wtedy bardzo popularne były ich trójeczki, myślę, że w tamtych czasach gościły w wielu kosmetyczkach.
Sama używam ich obecnie i powiem szczerze, że za taką cenę to jestem zadowolona bardzo, przyjemnie mi się ich używa i podoba mi się efekt końcowy jaki uzyskuję nimi. Lubię je za poręczność, jakość i dobrze skomponowane tria kolorystyczne, które pozwalają na wykonanie ładnego makijażu za pomocą jednego małego opakowania.
Moją pierwszą trójeczką była Mauve Glow-jasna, srebrzysta perła; brzoskwinia opalizująca na złoto(gdy je kupowałam to miałam fazę na wszelkie cienie w tego typu kolorkach); błyszczący, śliwkowy fiolet. Ładne cienie, dwa jaśniejsze były dobre solo, zaś fiolet lubiłam w zewnętrznych kącikach. Pamiętam jak kiedyś do pracy pomalowałam powieki tym najjaśniejszym(na który często wtedy narzekałam, wydawał mi się tandetny i zbyt grubo zmielony), do tego dałam czarną kreskę i pomalowałam rzęsy. Tego dnia jedna z moich pacjentek zwróciła mi uwagę, że mam przepiękny makijaż oka i śliczny, błyszczący cień, podpytała jakiego użyłam i była zdziwiona, że to tanie Sensique z drogerii, a nie coś z droższych palet marek selektywnych.
Niestety ten zestaw umarł śmiercią skruszoną po prawie dwóch latach posiadania-spadł z parapetu i pokruszył się w drobny pył, musiałam wyrzucić. Do samego końca te cienie były dobre, nie zmieniły właściwości i nie uczulały.
Obecnie mam Lavender Haze-przepiękny błyszczący jasny beż(uwielbiam, jak nie mam pomysłu na nic to ten cień i kreska robią robotę); satynowy, rozbielony lilak(ładny, choć trzeba z nim ostrożnie, bo lubi robić efekt a la lata 80te, czyli Grażynka i jej trwała); błyszcząca śliwka, podobna do tej w Mauve Glow.
Wszystkie cienie jakie miałam z tej serii są błyszczące, brokatowe albo perłowe, nie miałam do czynienia z ich matami(bo szczerze to nie jestem fanką matowych cieni, zawsze wolę błysk na powiece), być może dlatego oceniam je lepiej, bo cienie błyszczące zazwyczaj mają dobrą i nasyconą pigmentację, są bardziej kremowe i przyjemniejsze we współpracy.
Z tymi trójeczkami przyjemnie się pracuje, są dobrze napigmentowane, ładnie się nakładają i łączą, nie znikają podczas blendowania, współpracują z moimi pędzlami. Trzeba jedynie uważać na te fiolety, lubią się osypywać i kruszyć podczas nakładania. Dlatego zawsze nakładam je małymi porcjami i dobrze otrzepuję pędzelek zanim zbliżę go do skóry, z nimi lepiej pracować małymi kroczkami.
Ostateczny efekt mi się podoba, kolory są nasycone i ładnie wyglądają, samą taką trójką można zrobić ładny makijaż.
Szczególnie lubię łączyć najjaśniejszy i najciemniejszy odcień z Lavender Haze, pięknie razem się komponują <3
Z dobrą bazą wytrzymują długie godziny, nie zbierają się w załamaniu, nie bledną. Czasami jedynie drobinki troszkę uciekają na policzki(ale nie jest to rażące czy bardzo widoczne) lub lekko się ścierają w kącikach.
Opakowanie jest tandetne, szybko się rysuje(i wygląda strasznie niechlujnie), lubi pękać, otwiera się topornie.
Na plus, że poszczególne cienie w nim są dobrze oddzielone.
- Wydajność
- Zgodność z opisem producenta
- Trwałość
- Stosunek jakości do ceny
- Opakowanie