Nie można mieć wszystkiego...
Są zapachy, które zdają się być obietnicą perfumowego Raju (i niekoniecznie chodzi mi o Cacharelowy Eden), z opisu nut obiecują kompozycję wyjątkową i jedyną w swoim rodzaju, a niszowość marki dodatkowo sprawia, że człowiek danego zapachu pragnie – wszak oryginalność zawsze jest w cenie, nikt też nie chce pachnieć tak samo, jak połowa ulicy.
L’Ombre są takim pachnidłem. Marka Diptyque nie leżała w orbicie moich zainteresowań, właściwie tylko tych perfum byłam ciekawa – nie tylko ze względu na fakt, że są jednymi z ulubionych zapachów Catherine Deneuve (której olfaktoryczne portfolio jest bardzo szerokie – od L’Heure Bleue, przez evergreeny od Chanel, a ostatnio – podobno Baccarat 540), kobiety będącej dla mnie wzorem urody doskonałej, ale ze względu na jego wielokrotnie opisywane przez użytkowników piękno. Dodatkowo poetyckość kreacji przyciągała niczym magnes, zatem musiałam poznać. Oceniam EDP.
Nie rozczarowały mnie ani trochę, choć nie mogę oprzeć się wrażeniu, że: 1) nie umiem ich nosić; 2) oczekiwania przerosły rzeczywistość. Kompozycja jest naprawdę piękna, ale niestety nie wyczuwam na sobie tego mrocznego, zacienionego ogrodu, o którym piszą recenzenci, nie ujawnia się u mnie aura chłodnego stawu w środku lasu i zimna woń owocowo-roślinnej zieloności. Marzyłam o chłodzie, nieprzystępnej zieleni, dzikiej roślinności, woni ziół i świeżo roztartych liści (pozostaje mi zatem zbierać na chanelowską 19tkę, która chyba jest najbliżej moich oczekiwań), a otrzymałam piękną, choć jak dla mnie mocno słodką, wersję grzecznego ogrodu, a’la ogród francuski, gdzie wszystko ma swoje miejsce. Królową tego ogrodu jest niewątpliwie róża, która nasuwa mi jedną myśl – tak właśnie musiała pachnieć róża Małego Księcia. Słodka, w pełni rozkwitu, oszałamiająco bordowa. Jest tu również wyczuwalna porzeczka i trochę zieleni w tle; spokojna, piękna kompozycja, która ode mnie odstaje (choć chyba bardziej ja odstaję od niej, widocznie moja natura jest nieco bardziej przyziemna i dosłowna, bym była w stanie nosić bez zgrzytu tak poetycki zapach). Wącham z przyjemnością z nadgarstka, czasem użyję globalnie – i niestety, tyle. Może wymagają delektowania się nimi w pozamiejskich obszarach? Albo sprawdzają się lepiej w innej porze roku? Czuję, że dobrym czasem dla L’Ombre będzie przedwiośnie (ale nie we wszystkie dni!), jak i letni wieczór, może sierpniowy?
To, co należy pochwalić, to bardzo wysoka jakość składników używanych przez markę. Nieczęsto spotyka się kompozycje tak naturalnie wybrzmiewające, tutaj zarówno róża, jak i porzeczka (oraz inne ingrediencje), nawet jeśli uzyskane są w sposób syntetyczny, pachną jak ich odpowiedniki w naturze. Także trwałość tych perfum jest znakomita – kilka ładnych godzin, z wyczuwalnym ogonem, przy oszczędnej (!) aplikacji. Flakonik to radość dla każdego wielbiciela minimalizmu i dowód na to, że geniusz tkwi w prostocie. Na pewno warte swojej ceny. Niestety, chyba nie umiem ich nosić, a marzyłam o własnej buteleczce...