Anais Anais to zapach z serii tęgich i barczystych. Ci, którzy lubią tak intensywne kwiatowo-pudrowe klimaty, dosmaczone dodatkowo ostrym akcentem rosyjskiej skóry (oczywiście takiej job twoju mać ), powinni być bardzo zadowoleni. Wrażliwcom i tym, którzy mają skłonności do migren, odradzam eksperymentowanie, bo może zakończyć się intensywną reanimacją i masażem serca.
Anais Anais były kiedyś pożądane i rozchwytywane przez masy kobiet. Dziś również mają grono swych wiernych zwolenniczek, ale też grupę zatwardziałych wrogów, którzy prędzej wskoczyliby na golasa do jeziora Antarktyki, niż daliby się spryskać tą miksturą.
Ten zapach jest dziwną mieszaniną, dlatego zapewne budzi tak niejednoznaczny szereg odczuć. Wbrew opisom nie jest to niewinny, młodzieńczy i delikatny zapaszek, którym spryskać by się mogła przeciętna kobieta. To brzytwa i wyrwidąb, po który sięgną tylko określone gusta zapachowe.
Kwiaty i przede wszystkim kwiaty grają tu pierwsze skrzypce. I to te najsłodsze, najduszniejsze, najciężej kalibrowe. Róża, jaśmin, irys i hiacynt wirują gwałtownie jak trąba powietrzna. Nie są nieśmiałe, tylko bezwstydnie intensywne, nie śmigają powolnie na tyci skuterku, tylko suną wielgachnym tirem o masie 40-stu ton.
Pokaźną floralną gramaturę ciągnie jeszcze bardziej w dół gromka torpeda paczuli i zmurszałego dębowego mchu. Balsamiczna wkładka dodatkowo maksymalnie podkręca kurek mocy. A rosyjska skóra? Ostro grzmi brzozowym dziegciem, jest władcza i pioruńska (żeby nie powiedzieć turpistyczna).
Jak dla mnie Anais Anais są zdecydowanie zbyt koturnowe. Po spryskaniu nimi czuje się jakbym przyodziała suknię robe à la française, będącą must have fazy rokoka. Dopasowaną w talii, maksymalnie wydekoltowaną, noszoną na stelażu, ściśniętą sztywnym i krępującym gorsetem. Oczywiście w subtelnej pastelowej barwie, z kwiecistymi wzorami, ozdobioną pokładami koronek, wstążek i falbanek. Do tego oczywiście pudrowana wysoka na kilka pięter fryzura (również na stelażu), z opadającymi puklami, udekorowana piórami, kwiatami i klejnotami. Na cerę zaś tłusta porcja bielidła, by zachować bladą nieskazitelność a’la martwica.
I oto cały nasz efekt „romantycznej kobietki”. Paradoksalnie krucha i delikatna jak porcelanowa figurka… uginała się od metalowych konstrukcji wszelkich „rusztowań”, ilości białej tapety, pudru na włosach i zwalistych falbanek.
Nie wiem jak wy, ale ja nie mam najmniejszej ochoty przeistaczać się w rokokową dziunię (a przede wszystkim z taką XVIII-wieczną egzaltowaną modnisią, która co chwila pali raczka, mdleje bez powodu i pierdzi motylkami mam naczelne skojarzenia).
Anais to dla mnie powrót do skostniałej epoki bujnego życia francuskiej arystokracji. Ten zapach czuję, gdy patrzę na obrazy Boucher’a i Fragonard’a, z których uśmiechają się blade jak ściana „kościane lalunie”, które gubią pantofelek, lub toną w swych koronkach wśród krzewów róż.
Zbyt toporny, pretensjonalny i nachalny. Ten zapach nie pozwoli nikomu przejść obok w spokoju. To typ muskularnego atlety, który jak już przydzwoni, to zgon będzie murowany.
Trwałość oczywiście jak przystało na takiego tytana, wręcz „King-Kongowa”. Anais można szorować mydłem, ryżową szczotą i pumeksem, a one będą śmiać się szyderczo i mefistofelicznie odpowiadając przy tym: „Tak łatwo się mnie nie pozbędziesz, to ja tutaj rządzę!”
Używam tego produktu od: kilka mc-y
Ilość zużytych opakowań: próbka