Guerlain, Shalimar Parfum Initial to perfumy, które przywołały u mnie bardzo niemiłe wspomnienia. Już przy pierwszym kontakcie zostałam głęboko skonsternowana. Wiedziałam, że skądś znam ten zapach i to bardzo dobrze. Nerwowo wąchałam co kilka chwil nadgarstek wytężając pamiętnik mojej wyobraźni, który chwilowo miał lekkie zatwardzenie.
Po chwili jednak… bingo! Ten zapach chwycił mnie kurczowo za rękaw i zaciągną do czasów dzieciństwa.
Bywało, że łapczywie zjadło się nieobranego ze skórki pomidora, czy połknęło jednym haustem kawałek papryki, co kończyło się niestety intruzem na żołądku w postaci przylepionej skórki. Wiązało się to z bardzo kiepskim samopoczuciem i oczywiście z wymiotami.
Shalimar P. Initial bynajmniej nie przypomina mi tych ostatnich (aż tak źle nie jest), jednak wiąże się z czymś, co nierozerwalnie było zespolone (przynajmniej u mnie) z dziecięcym zatruciem. Potworem o którym mowa jest MARCHWIANKA.
Ci którzy nie wiedzą co to za stwór, dodam, że jest to zupka z duszonej marchewki, którą zazwyczaj podaje się dziecku podczas bólu brzucha/biegunki/wymiotów, kiedy w zasadzie nic nie przechodzi przez przełyk i zazwyczaj hukiem wraca tą samą drogą.
Zawsze kiedy jakiś dziad przykleił mi się do żołądka, mama wmuszała we mnie marchwiankę. Nienawidziłam jej całym swoim jestestwem.
Niektórzy z obrzydzeniem wspominają paćkowaty szpinak, czy brukselkę, które za malucha wciskano im z impetem do otworów gębowych. Ja zawsze lubiłam te zielone kontrowersyjne warzywa, nie trawiłam natomiast marchwianki. Jej smak i zapach przyprawiał mnie o jeszcze większe torsje niż miałam podczas zatrucia. Niestety nie było przeproś, mama ją we mnie wpompowywała, wmawiając mi, że jest to dobre lekarstwo i z pewnością mi pomoże (niestety guzik, nie pomagało, ratowała mnie zazwyczaj Coca-Cola potajemnie podana przez siostrę).
Pierwsze chwile rozpoczęcia Shalimar P. Initial to wielka micha gorącej, parującej marchwianki, na której widok włos jeży mi się na głowie. Bardzo wiernie odwzorowany zapach duszonej i podgotowanej marchewki.
Miałam nadzieję, że ten rozdział szybko minie, niestety po pół godziny nadal wyczuwam rozszalały wywar z marchewki, może mniej kąśliwy, ale nadal przywołujący cierpkie wspomnienia. Naprawdę nie wiem gdzie pochowały się przede mną akordy, które podane są w składzie. Wołałam głośno, hop hop wanilio, irysie, bergamotko! Ale odpowiadał mi tylko stłumiony chichot drakońskiej marchewki.
Po pewnym czasie, trochę rozpulchniona znów przystawiłam nadgarstek do nosa. I oto cóż odkrył przede mną ten zapach. Wanilia (taka trochę jak z Dolce Vity), łaszące się do siebie pomarańcza z paczulą, Pan Irysik z piżmową bazuką na ramieniu… Całkiem, całkiem, orientalnie, drzewnie, gorąco, pieprznie, ale dlaczego do licha ciężkiego trzeba było na to tyle czekać. Po marchwi ani śladu, ugotowali ją żywcem i zakopali pod płotem. Tylko, że przypóźno, oj przypóźno…
Musiałam naprawdę przebrnąć przez lawinowe dla mnie preludium, aby dotrzeć do tak zmysłowego postludium. Była to ciężka, długa i katorżnicza czołganina. Przeguby wyobraźni pozdzierane, niepokój w żołądku zasiany, konwulsja w kąciku oka drgająca jak wróbel na wietrze. Cóż, nie dla mnie takie wojaże. Gdyby Shalimar P. Initial rozpoczynał się tak, jak się kończy, z pewnością byłby balsamem dla mojej duszy.
Niestety rozpoczyna się marchwiowym łożem Madejowym i z tego chociażby powodu nie chce mieć z nim więcej nic wspólnego.
Używam tego produktu od: kilka dni
Ilość zużytych opakowań: próbka 1ml