Krem z kwasem laktobionowym od Yasumi otrzymałam w jednym z boksów kosmetycznych i niezwykle się z tego produktu ucieszyłam z dwóch powodów. Moja mieszana cera skłonna do zapychania oraz stanów zapalnych lubi kwasy w kosmetykach, a tutaj producent obiecuje m.in. nawilżenie (każdemu potrzebne), złagodzenie stanów zapalnych, delikatne złuszczanie czy ograniczenie ilości wydzielanego sebum. No, bajka dla mnie. Zwłaszcza, że wysoka cena nie zachęca do kupienia kremu w ciemno.
Kremu używałam na dzień pod makijaż. A dla sprostowania jednej z wcześniejszych recenzji - kwas laktobionowy nie powoduje żadnych skutków ubocznych pod wpływem promieni słonecznych, dlatego filtry nie są konieczne. Aczkolwiek zawsze wskazane... ;-)
Krem ma delikatny, typowy dla kwasów zapach, który nie odrzuca i dość szybko wietrzeje. Posiada mocno biały kolor. Na pierwszy rzut oka wydaje się być gęsty i tępy, ale finalnie rozprowadza się bez problemu i wchłania do totalnego matu. Przez chwile po aplikacji czuć delikatne napięcie naskórka, które po dłuższym czasie stosowania kremu już się nie pojawia.
Jak dla mnie krem nie bardzo nadaje się pod makijaż. W miejscu, w którym nałożył się ten krem z kremem pod oczy, podkład ważył się i trzeba było bardziej przyłożyć się do rozprowadzeniu kosmetyków kolorowych. Ponadto skóra robi się tępa i fluid gorzej się rozsmarowuje, a używałam akurat takiego, który sunie niczym masełko. No, ale nie na tym kremie.
Dobra, jeszcze to mogłabym przeżyć i troszkę więcej czasu poświęcić na wykonanie makijażu, ale po kilku tygodniach używania moja cera mocno straciła na nawilżeniu. Makijaż wyglądał źle, sucho, każdy puder podkreślał najmniejszy włosek na twarzy. Oczywiście wraz ze spadkiem nawilżenia skóra zaczęła wydzielać większe ilości sebum i już po 2 godzinach zaczynałam się świecić. A przecież producent obiecuje coś wprost przeciwnego.
Dlatego też nie chciałam przerzucać kremu na wieczorną pielęgnację, bo na noc lubię mocno treściwe i odżywcze formuły, a ten by mi tego nie dał.
Na szczęście ma też drobne zalety. Krem ma działać złuszczająco i to robi, bo koloryt cery był wyraźnie poprawiony i wyrównany. Stany zapalne szybciej się goiły. Aczkolwiek wcale ich częstostliwość pojawiania się nie zmalała.
Nawet mam wrażenie, że blizny potrądzikowe, ktorych kilku się dorobiłam, jakby się spłyciły.
Krem, mimo zawartości kwasu, nie podrażniał, nie piekł, nie powodował zaczerwienienia ani nie przyczynił się do powstania jakichkolwiek przebarwień (nie wypracowałam sobie nawyku stosowania filtrów).
Skład kosmetyku jest krótki i treściwy. Tytułowy kwas laktobionowy jest już na drugim miejscu. Nie ma w nim parafiny, sylikonów, parabenów, pochodnych formaldehydu. Za to jest na końcu fenoksyetanol, jeśli ktoś go unika.
Generalnie jest ok i większych powodów do czepiania się nie mam.
Krem umieszczony został w opakowaniu typu air-less z pompką. Wydawałoby się, że to idealnie higieniczne rozwiązanie, ale w kremie pod koniec pojawiła się pleśń! I nie jest to odosobniony przypadek, bo w internecie znalazłam kilka wzmianek, że w innych opakowaniach również była pleśń i dziewczyny rozkręcały buteleczki. Słabo, prawda? Zwłaszcza przy nieprzezroczystym opakowaniu, w którym nie widać zawartości, a to takie właśnie jest.
Opakowanie ma taki szaro-biały kolor i mocno oszczędną grafikę. Wygląda profesjonalnie. Pompka ma kształt okręgu i jest spłaszczona. Działa dobrze, chociaż czasami się zapowietrzała i musiałam kilka razy nacisnąć, żeby krem znowu zaczął wypływać.
Buteleczka nie ma zatyczki. Jedynie pompka ma opcję blokady.
Cena jest zabójczo wysoka, jak na tak nikłe działanie w moim przypadku. Dostępność również słaba, bo Yasumi nie jest marką powszechnie dostępną. A i tak póki co nie zamierzam zapoznawać się z ich szerszą ofertą, niestety...
- Wydajność
- Zgodność z opisem producenta
- Zapach
- Stosunek jakości do ceny
- Opakowanie