Oceniam odcień: 10 Flirty Pink.
Nazwa dobrze oddaje kolor - jest to taki właśnie, delikatny, zalotny odcień różu, można by rzec: randkowy ;) Bardzo lekki, dziewczęcy, pasujący do wielu karnacji, w tym jasnych (szczególnie, że efekt można stopniować - od nas tylko zależy, jak intensywnie go nałożymy).
Minus za brak testerów w drogeriach - na szczęście z pomocą przychodzi przezroczyste opakowanie, dzięki któremu możemy dojrzeć, co jest w środku i czy aby na pewno nam pasuje.
Róż kupiłam już jakiś czas temu i zdążyłam się z nim nieco zaprzyjaźnić. Podoba mi się jego konsystencja, nie jest za twarda, zbyt zbita, ale też nie zbyt maślana, dzięki czemu nie rozpuszcza innych produktów, jak podkład. Formuła jest w sam raz miękka, żeby nabrać ją palcem i idealnie wklepać. Fani pędzelków mogą też użyć pędzla do aplikacji - ja w tym celu wykorzystuję duo fiber, daje bardziej delikatny, rozproszony efekt niż aplikowany palcem. Można uzyskać super naturalny efekt.
Plus za formułę, która jest bardzo współpracująca: nałożony bezpośrednio na nieprzypudrowany podkład nie robi w nim dziur ani plam, nie ściera go przy dokładaniu. Można też pokusić się o nałożenie go na podkład już pokryty pudrem - nie zdarzyło mi się, żeby coś się rozpuściło, starło czy źle wyglądało (oczywiście nie wcieramy jak szaleni - a wklepujemy delikatnie, jeśli zaczniemy się znęcać, to cudów nie ma, wtedy każda kremowa formuła zrobi plamy w pudrze). Naprawdę da się z nim pracować bez ryzyka, że zrobimy sobie kuku.
Trwałość - trudno mi ocenić go solo, bo takich kremowych róży nigdy nie używam jako wyłącznych, są dla mnie intensyfikującą efekt bazą pod prasowany róż. Dlatego nakładam najpierw kremowy róż, a na wierzch pędzlem taki w kamieniu, i wtedy mam efekt, o jaki mi chodzi: odpowiednio trwały i sam raz intensywny. Być może w środku lata pokuszę się o taki saute look tylko z kremowo zaróżowionym policzkiem ;) - ale póki co mogę ocenić tylko w duecie. I nie mam zastrzeżeń, trzyma się całkiem nieźle, nie ściera, nie blaknie. Jak każdy chyba róż pod koniec dnia jest nieco mniej intensywny, ale nie czepiam się, u mnie róże już tak mają, że wieczorem są mniej widoczne niż np. bronzer (w końcu to mniej napigmentowane produkty niż bronzery).
Wykończenie jest bardzo ładne, całkowicie matowe, ale w żadnym razie nie wyglądające sucho czy kredowo. Zwykły mat, podobny jak w przypadku różu w kamieniu. I to mi się podoba, bo jeśli mam ochotę na odrobinę błysku akurat, to mogę podkręcić efekt prasowanym różem o połyskliwym wykończeniu (zmatowić połyskliwy w kremie byłoby już trudniej).
Opakowanie - podobnie jak znanej już od lat klasycznej wersji różu Maybelline Dream Touch Blush (który też zresztą bardzo lubię) mamy okrągły słoiczek z zakręcanym wieczkiem. Dla mnie to wygodna forma aplikacji, łatwo jest manewrować w nim palcem, nie mam kilkucentymetrowych paznokci więc jak najbardziej mi odpowiada ;)
Jedyne, co mi przeszkadza, to cena - jest dość wysoka jak na drogeryjną markę. Z drugiej strony... to jest szaleńczo wydajny produkt, nie pamiętam już jak długo mordowałam wcześniejszą wersję - ale nawet jeśli używacie go jako jedynego posiadanego różu, to starczy na lata. Ja mam róży zatrzęsienie, więc ten pewnie zostanie ze mną do śmierci (coś mi mówi, że zostanę pochowana z całymi zbiorami moich kosmetyków, których nie zdążę skończyć) ;P
Zalety:
- ładny odcień, o odpowiedniej konsystencji, wykończenie, nie ściera podkładu czy pudru, do aplikacji pędzlem lub palcem, wydajność, opakowanie
Wady:
- cena wysoka jak na drogeryjną markę
- Wydajność
- Zgodność z opisem producenta
- Trwałość
- Stosunek jakości do ceny
- Opakowanie