Choć w kremach nawilżających można przebierać, jak w ulęgałkach, wbrew pozorom trudno było mi znaleźć produkt, który skutecznie i trwale na tym "odcinku\' zabezpieczyłby moją skórę. Nabywane przeze mnie dotąd kremy nawilżające bardzo często dawały mi poczucie komfortu na góra 4-5 godzin, by ostatecznie odsłonić niedostatki działania w postaci przesuszonych obszarów naskórka, zwłaszcza w okolicy ust i skrzydełek nosa. Stwierdziłam więc, że jeśli coś ma się w tej materii zmienić, muszę poszukać czegoś o zupełnie innej formule, zamiast stale iść utartym szlakiem. W ten sposób natrafiłam na \'Steamcream\'.
Nie ukrywam, że początkowo jednym z argumentów studzących mój zapał była cena, wszak nie należy ona do najbardziej przystępnych. Jednak ostatecznie uznałam, że lepiej będzie odżałować inne przyjemności i zainwestować w porządną \'bazę\', jaką jest dobry krem, niż zadowalać się tańszym erzacem.
I słusznie! Od kiedy użyłam go po raz pierwszy, a było to miesiąc temu, codziennie utwierdzam się w przekonaniu, że były to bardzo dobrze zainwestowane pieniądze.
Krem ma konsystencję gładkiej emulsji o białej barwie i lekko ziołowym/naturalnym zapachu. Początkowo jego aromat wydawał mi się dosyć wyrazisty i obawiałam się, czy nie będzie uciążliwy, ale z biegiem czasu stał się dla mnie neutralny, by nie powiedzieć niemal niezauważalny.
Krem jest bardzo wydajny, bo wystarczy lekko zanurzyć palec w słoiku, by nabrać odpowiednią ilość do wysmarowania nie tylko twarzy, ale i szyi. Co więcej, jest go w opakowaniu po sam brzeg, a nie jak często bywa na dnie słoiczka, co sprawia, że klient nie ma poczucia, że został zwiedziony rozmiarem opakowania w stosunku do jego zawartości.
A skoro już o opakowaniu - krem jest dostępny w poręcznej, solidnej i urodziwej słoiczko-puszce, która (i tu nie ma mocnych) sama nie otworzy się w podróży, a i stacjonarnie dobrze zabezpieczy zawartość tak przed zjełczeniem, jak dostaniem się doń \'nieproszonych gości\'. Miłośniczki i miłośników kosmetycznych bibelotów z pewnością ucieszy również możliwość wybrania kremu zgodnie z upodobaniem (zdjęcie wybranego przeze mnie w załącznikach).
Przejdźmy jednak do sedna, a mianowicie tego, co ten cudak potrafi zdziałać. \'Steamcream\' już po pierwszym użyciu przyniósł mojej buzi prawdziwą ulgę i ukojenie. Skóra momentalnie zassała do wewnątrz całe dobrodziejstwo zawarte w kremie i odwdzięczyła mi się za dobre traktowanie, odsłaniając swe nowe, piękniejsze oblicze. Jest promienna, elastyczna i aksamitna w dotyku. Zdaje się być niemal wilgotna, tak, jakby napojona emitowała na zewnątrz resztę dobroczynnych drobinek. W niepamięć poszły dotychczasowe utrapienia, związane z miejscowym łuszczeniem się naskórka, który demaskował starannie nakładany makijaż. Teraz niezależnie od tego, po jaki fluid sięgam, make-up prezentuje się jak należy i nie muszę się obawiać wpadki. Co prawda, z uwagi na wspomnianą przeze mnie powyżej \'wilgoć\' skóry, konieczne jest kontrolowanie strefy T, bo przynajmniej u mnie wykazuje ona tendencję do świecenia, ale nie czynię z tego zarzutu, wszak w żadnym miejscu nie jest powiedziane, że \'Steamcream\' jest kremem matującym.
Z ulgą stwierdzam również, że mój nowy nabytek nie spowodował wysypu nowych niespodzianek, nie zapchał mojej skóry, ani jej nie uczulił, a wszelkie niedoskonałości, z którymi się zmagam, są ewidentnie z czasów jeszcze z przed zastosowania kremu parowego, więc to nie jego wina.
Jedyne do czego można by się przyczepić to jego (zwłaszcza jak na polskie warunki) w dość wysoka cena oraz konieczność zamawiania go przez internet, gdy tymczasem w UK dostępny jest po prostu w Tesco...
Podsumowując, z radością stwierdzam, że na ten moment \'Steamcream\' jest moim numerem 1 w kwestii nawilżenia skóry i przyznaję mu max ocenę.
Polecam:)
Używam tego produktu od: Miesiąc
Ilość zużytych opakowań: 1w użyciu