Miłość, miłość. Część druga.
Kolejny kosmetyk Shea Moisture, bez którego nie wyobrażam sobie życia.
Odżywka, podobnie jak szampon (i reszta serii), przeznaczona jest do włosów suchych, zniszczonych, uwrażliwionych i odrastających. Standardowe opakowanie to butelka z pompką. Kosmetyk jest gęsty, bardzo kremowy, przypomina konsystencją nieco rzadszą maskę. Dozownik jest do tego przystosowany, dobrze pompuje, nie pluje odżywką. Zapach taki, jak szamponu - ciepłe, kremowe masło shea.
Pielęgnacyjnie jest to, że tak powiem, petarda. Rzadko kiedy trafia się tak dobra odżywka - nawilżenie jest wręcz namacalne już po pierwszym użyciu. Włosy, zwłaszcza zniszczone, wyraźnie odżywają. Są miękkie, gładkie, skręt jest podkreślony, nic się nie puszy, nie odstaje. Używana regularnie 'naprawia' zniszczenia, kudły są jak nowe.
Normalnych włosów nie obciąża, trzyma je w ryzach, wzmacnia i zabezpiecza. Takie wszystko w jednym.
Producent sugeruje dwojaki sposób użycia - ja zawsze spłukuję, bez spłukiwania mam inne specyfiki. I jakoś tak, imo konsystencja jest jednak zbyt bogata na to, by zostawić taką odzywkę na włosach i jej nie spłukać.
Shea Moisture to drogeryjne kosmetyki, które śmiało mogą aspirować do miana luksusowych. Takie cudo za nieco ponad $10? To jak za darmo. Zawsze mam kilka butelek w zapasie. Są okresy, że moje włosy nie potrzebują dodatkowego odżywienia, ale są też takie (jak teraz, zimno, mróz, czapki i ogrzewanie), gdy stosowanie odżywki jest obowiązkowe. Sięgam wtedy po SM i wiem, że wszystkie potrzeby moich włosów zostały zaspokojone. To jest miłość, po prostu.
- Wydajność
- Zgodność z opisem producenta
- Zapach
- Stosunek jakości do ceny
- Opakowanie