Maskę tę kupiłam w pewnym znanym nam wszystkim dyskoncie, ponieważ postanowiłam wziąć się za bardziej konkretną pielęgnację twarzy. Kosztowała około 5 złotych.
Jako, że ostatnimi czasy moja mieszana cera płata mi figle, to postanowiłam wziąć się za maseczkowanie. Pełną historię tejże decyzji możecie przeczytać w mojej recenzji maseczki Vita Lemon Lime, bo od niej zaczęłam przygodę. Wracając do tematu - mimo przetłuszczającej się strefy T mam częsty problem z ogólnym przesuszeniem, na które żaden krem i żadne serum nie pomaga. Maski stały się moją ostatnią deską ratunku. Powiem Wam, że po tak udanym początku z wersją Lemon Lime, miałam nadzieję, a wręcz byłam pewna, że kolejne sprawdzą się równie dobrze. Niestety Acaiberry mnie zawiodła i to samo czuję do wersji Pumpkin. Nie widzę różnicy między tymi wyżej wymienionymi. Trzymałam ją na oczyszczonej twarzy przez 20 minut i tak, jak w przypadku dwóch poprzednich, wyciągnęłam ją prosto z lodówki, by uzyskać przyjemne chłodzenie. Płachta była dokładnie takiej samej wielkości i z takimi samymi otworami, jak wcześniejsze, więc mimo marszczenia w okolicy żuchwy, świetnie się dopasowała. Po tych 20 minutach ściągnęłam ją z twarzy i byłam zadowolona, bo skóra wyglądała na rozpulchnioną podobnie, jak to miało miejsce przy wersji Lemon Lime. Do tego piękny efekt rozświetlenia i mniej zaczerwieniona cera. Nałożony na to makijaż wyglądał świetnie - zero suchych skórek, totalne wygładzenie i rozświetlenie przebijające spod podkładu. Ale na koniec dnia, po zmyciu makijażu, odczuwałam już ściągnięcie, co jest dziwne, bo akurat produkty do mycia twarzy mam dobrze do siebie dopasowane i ściągnięcia praktycznie nigdy nie odczuwam. Te piękne rozpulchnienie, wygładzenie i rozświetlenie stały się historią. Może to ja robię coś źle, nie wiem. W każdym razie z całej trójki zdecydowanie najbardziej polecam Lemon Lime, bo to ona dała najbardziej spektakularne i najdłużej utrzymujące się efekty. Acaiberry i Pumpkin odchodzą w zapomnienie ;).
Konsystencja esencji jest rzadka, ale jakby trochę żelowa. Pozostawia po sobie lekką, klejącą warstwę, która według mnie sprawia, że podkład lepiej i dłużej trzyma się skóry. A jeśli nie nakładacie makijażu, to fajnie się sprawdzi jako odżywienie na noc lub ochrona przed czynnikami zewnętrzymi w ciągu dnia.
Zapach niby ma, ale jak dla mnie nijaki. Jakbym wąchała co najmniej kartonowe pudełko :D. Może ma być to dynia, może nie... W skrócie - słabo wyszło.
Opakowanie to zdecydowanie rzucająca się w oczy saszetka w kształcie koktajlu ze słomką. Są różne rodzaje tych masek, które różnią się kolorami. W tym przypadku mamy przewagę dyniowego odcienia pomarańczy, który swoją drogą bardzo mi się podoba. Fajnie to wygląda, tak inaczej ;). Łatwo się ją otwiera, ma dobrą jakość. Pojemność według producenta to 20ml.
Zalety:
- Daje efekt rozpulchnienia, nawilżenia, rozświetlenia i wygładzenia
- Łagodzi zaczerwienienia
- Dużo esencji
- Dobrze dopasowane otwory w płachcie
- Fikuśne, przyciągające wzrok opakowanie
Wady:
- Niestety wymienione w zaletach efekty są krótkotrwałe
- Nieciekawy zapach
- Wydajność
- Zgodność z opisem producenta
- Zapach
- Stosunek jakości do ceny
- Opakowanie