Kanał Red Lipstick Monster odkryłam stosunkowo niedawno. Filmik, w którym RLM reklamuje produkty ze swojej drugiej, tym razem "tak-nie-realnej kolekcji" zrobił na mnie pozytywne wrażenie i zachęcił do zapoznania się z kosmetykami z owej serii. Odwiedziłam zatem najbliższą Biedronkę, ale... za pierwszym podejściem nie zdecydowałam się na nic (byłam nastawiona głównie na zakupy spożywcze, a od tej kolorówki zaczęło mi się kręcić w głowie i zrezygnowana, trochę zdenerwowana odeszłam od regału z Bell). Któregoś razu, gdy moja Mama wróciła do domu z radosnym komunikatem: "Chodź, zobacz, co ci kupiłam!" Przyszłam do kuchni, myśląc, że to może jakieś słodycze, zobaczyłam, że to kilka kosmetyków od RLM! Moja reakcja została podsumowała tak: "Już dawno z niczego tak się nie cieszyłaś." :) Mama wybrała dla mnie kilka kosmetyków w tzw. 'ciemno', bo wszystko zostało zabezpieczone folią i nie było testerów - m.in. ten róż.
Zachwyciło mnie już samo opakowanie. Zachowane w słodkiej, wręcz zabawkowej estetyce. Pojemniczek w spodziewanym kolorze superuroczego różu, został wykonany z dobrej jakości warstwowanego plastiku, a czynność zakręcania i odkręcania może nam posłużyć do asmr, gdyż wydaje niezwykle przyjemny dźwięk "trrrrlylyturrl" :3 i chodzi tak prościutko! W ogóle całe pudełko jest takie... melodyjne. I poręczne. I śliczne. Logo firmy zostało napisane holograficznym sreberkiem (gdy pada na nie światło, zaczyna mienić się wszystkimi kolorami tęczy, zaś w cieniu pozostaje srebrne), a czcionka, jaka została wybrana do tego celu jest naprawdę niebanalna, kształt jakby wylany, płynny, ściekający glutkiem. ;D bardzo mi to pasuje! Ileż można pisać o pojemniczku? Długo. Ja jednak wolę recenzje, które kondensują sprawy techniczne do minimum, dlatego nie będę was dłużej zanudzać tymi aspektami i przejdę do części, która prawdopodobnie wszystkich najbardziej interesuje.
W środku znajdują się dwa róże przedzielone podziałką.
• Jeden został opisany jako "przygaszony, antyczny róż" - bardzo trafnie. Ewa zaś nazywa ten odcień "różą herbacianą", z czym absolutnie zgodzić się nie mogę, gdyż płatki herbacianej róży są pomarańczowo-żółtawe. Dla mnie to przygaszona czekolada strzelająca (przez te złoto-brzoskwiniowe drobinki), albo - no właśnie - KAWOWA RÓŻA! Café Rosé... Wspomniałam o złoto-brzoskwiniowych drobinkach... O dziwo na policzkach ich nie widać. Najwyraźniej pełnią one funkcję subtelnego rozświetlenia. Mam bardzo bladą cerę, ale przy odpowiednim oszacowaniu ilości ten róż wygląda naprawdę pięknie! Zgadzam się z tym, że pięknie podkreśla kości policzkowe, modeluje kształt twarzy i nadaje twarzy głębi. Zatem sprawdza się idealnie jako bronzer.
• W drugiej przegródce znajduje się odcień Barbie. Ewa bardzo trafnie nazwała ją "WŚCIEKŁĄ Barbie". To taki neonowy cuks, landryna w kolorze magenty. Jeśli nie chcecie wyglądać jak ruska lalka, to NAPRRRAWDĘ(!) delikatnie tylko pacnijcie policzek tym cuksem. Świeży i młodzieńczy rumieniec? - Tak! Pod warunkiem, że zastosujecie się do moich rad i nie będziecie przesadzać z tym odcieniem. Neonowy cuks nie ma drobinek - to po prostu barwiony różowymi chemikaliami malinowy budyń. Nie lubię różowych róży - uważam, że źle w nich wyglądam (i wbrew temu szałowi na różowe cukiereczki mało komu one pasują; nawet dziewczyny z urodą lalki Barbie muszą uważać na ten odcień, żeby nie wyglądać tandetnie, albo... nudno i typowo). Gdy zobaczyłam taką barbiową landrynę to... zamiast się przerazić, zainteresowałam się. Jestem zielonooką szatynką z bardzo jasną karnacją, dlatego najbezpieczniejszym wyborem dla mnie to brzoskwinie. O dziwo nie wyglądam źle w tym kolorze - szczególnie jeśli musnę nim ślady po Café Rosé. ;)
Użytkowniczka Juliks1 napisała, że są to róże DIY - i coś w tym jest... Ale nie do końca. Ta mieszanka jest akurat w punkt - wytworna, niebanalna, świeża, a jednocześnie bardzo uniwersalna, choć w pojedynkę również wyglądają cudnie. W.w. Wizażanka zaproponowała rozwiązanie problemu wydajności różu - otóż, pojemniczek... Można wykorzystać do tego celu wewnętrzną część nakrętki. Rozrabianie róży na dłoni tak, jak pokazała nam to Ewa sprawia, że tracimy dużo produktu (ja resztkami posmarowałam usta i uzyskałam przepiękny kolor pomadki, więc ta technika w zasadzie ma sens).
"Posłusznie melduję", że pigmentacja zarówno Café Rosé, jak i Barbie jest bardzo bardzo BARDZO mocna!!!!! Mam 'ciężką rękę' i za każdym razem muszę sobie o tym przypominać sięgając po te róże. W moim przypadku o efekt matrioszki bardzo łatwo... Ma to swoje plusy i minusy. Plusy to oczywiście wydajność produktu, a co za tym idzie - oszczędność, ponadto możliwość budowania poziomu zaróżowienia policzków, o czym chcę pamiętać!
Przez wzgląd na konsystencję... - jak sama nazwa wskazuje - mmmmusu. Pianki, chmurki, kłębuszka... pracuje się z nim BARDZO fajnie (to jest TA puchatkowość... właśnie TA chmurkowość!) i całkiem prosto. Malowanie policzków tym różem - jako czynność - to sama przyjemność; moc pigmentu może to niestety utrudniać takim bladolicom jak ja, ale osoby ze średnią lub ciemną karnacją będą zachwycone! Ja też jestem - pod warunkiem, że już w momencie chwycenia pojemniczka przypominam sobie, że wystarczy ledwo musnąć i nie pykać gąbeczką po całym policzku, a jedynie zaróżowić niewielki fragment. Mam problem z wyważeniem optymalnej ilości, ale zabawa tym produktem jest przednia! :D
Róż jest tłusty, kremowo-masełkowaty, dzięki czemu blendowanie to pestka. Bułka z masłem! O.o Rozprowadza się równomiernie, przylega do skóry, nie odrywa nam podkładu, wygląda świeżo i ładnie.
Co tu więcej napisać? Może to, na co nikt chyba nie zwrócił uwagi... Mianowicie... ZAPACH. Pachnie czymś w rodzaju... mlecznej czekolady z nadzieniem kokosowym... Nie jest to nic nachalnego, przytłaczającego, ale wyraźnego! Dlatego dziwię się, że nikt w żadnej recenzji o tym nie wspomniał. Ładny, delikatny, OKURATNY zapach.
Kosmetyk więcej, niż interesujący. Ze względu na pigment jest dosyć wymagający, ale jego formuła sprawia, że jest elastyczny; pojemność i wydajność pozwala na zabawę i eksperymentowanie. Można go aplikować na gołą skórę, na bazę, na krem bb/cc, na spf, na podkład, na puder - sam z siebie nie będzie się rolował, zjeżdżał, ani nie zrobi zacieków. A czym najlepiej? Podobno to nie ma znaczenia. Ja używałam do tego czystego palca albo gąbeczki. Ze swojej strony polecam połączyć obie te metody - za pomocą palca wybieramy obszar, na którym ma znaleźć się produkt, a gąbką doklepujemy go mocniej, aby uzyskać bardziej subtelny i przydymiony efekt zarumienionego policzka. Nie sprawdzałam go w starciu z pędzlem, ale może powinnam (zrobię to i wrócę z zaobserwowanymi wnioskami). Produkt nie szkodzi cerze (przynajmniej u mnie nie wystąpiła reakcja alergiczna); bardzo się cieszę, że nie podkreśla struktury skóry.
Cena niecałych 40zł jest moim zdaniem uczciwa - kosmetyk pochodzi z edycji limitowanej, ma niespotykaną formułę, ciekawe kolory, a poza tym tak szybko się wam nie skończy. Kto pobiegł do Biedronki, ten wie! :) Kilka egzemplarzy się w mojej ostało, więc podejrzewam, że ta kolekcja jeszcze powróci. A jeśli nie, to cały czas można nabyć poszczególne artykuły na stronie Bell. Widziałam też oferty na Vinted. Czy kupię go ponownie? - tak, pod warunkiem, że będzie dostępny w Biedronce, bo nie znoszę robić zakupów przez internet. Warto się zainteresować tym różem - ja się zainteresowałam i z wielką radością się nim bawię! :)
Zalety:
- wygodne i urocze opakowanie (dźwięk okręcania i zakręcania produktu jest taaaaki faaaajnyyyy!
Wady:
- mocarna pigmentacja (która jest jednocześnie zaletą)... po prostu można 'przedobrzyć' z produktem - a wtedy nie wygląda to dobrze :/
- krótka dostępność... chociaż edycję limitowane mają swój urok - nadal można go złapać w internetowym sklepie Bell, albo czaić się na Vinted (ja nie znoszę robić zakupów przez internet, więc dla mnie to minus)
- Wydajność
- Zgodność z opisem producenta
- Trwałość
- Stosunek jakości do ceny
- Opakowanie