Wiele razy czytałam i słyszałam bardzo dobre opinie o aptecznej i bardzo taniej marce o nazwie Anida, a że skóra moich dłoni jest przesuszona, często w słabej kondycji i zniszczona AZS, to któregoś pięknego dnia skierowałam męża do apteki, żeby kupił mi któryś z wariantów. Przyniósł właśnie krem-koncentrat doradzony przez farmaceutkę. I fajnie, bo w moje potrzeby wpisuje się idealnie.
Planowałam wziąć go do pracy, jednak po jednym dniu wrócił ze mną z powrotem do domu. Dlaczego? Nie przemyślałam, że to krem-koncentrat, więc jego formuła może być zbyt treściwa, żeby nadawała się do smarowania podczas pracy.
I faktycznie, krem przez jakiś czas pozostawia mocno tłusty film, który uniemożliwia podjęcie jakiejkolwiek czynności.
Poza tym kosmetyk posiada biały kolor i mocny, perfumowany zapach, który mnie kojarzy się z płynem do naczyń. Drażni mnie i męczy, ale koleżanka kiedy go poczuła, to spytała się co tak ładnie pachnie. Wiadomo, zapach to rzecz gustu.
Krem jest treściwy, tłusty, a jego konsystencja pozwala na długi masaż, powolne wcieranie, co rozgrzewa skórę dla lepszego wchłaniania składników aktywnych.
Ten tłuścioszek faktycznie koi suchą i spierzchniętą skórę, natłuszcza ją i chroni przed wysuszeniem i szkodliwym wpływem czynników zewnętrznych takich, jak mróz czy wiatr. Ja jednak stosuję go głównie raz dziennie na noc z uwagi na upierdliwy film, poza tym lubię takie formuły właśnie na noc.
Niestety, poza funkcją ochronną ma on niewiele więcej do zaoferowania, ponieważ po kilku miesiącach stosowania dzień w dzień rano po porannej toalecie moje dłonie dalej są suche, a ich stan nie poprawił się ani trochę. A miałam już takie, które działały cuda.
Do działania anti-aging podchodzę raczej z przymrużeniem oka. Wiadomym jest, że dobrze pielęgnowane dłonie będą naszą wizytówką do późnego wieku. Jeśli to zaniedbamy, to nic czasu nie wróci.
I wszystko byłoby jeszcze ok i do przełknięcia, gdyby nie to, że ten krem bardzo mocno podrażnia zniszczoną skórę, a przecież do takiej jest rekomendowany. Jak mam atak AZS, to krem automatycznie po nasmarowaniu dłoni powoduje okropne pieczenie i zaczerwienienie. Ba, on potrafi zaognić wizualnie zdrową skórę! Dlatego polecam ostrożnie do niego podchodzić.
Skład jest dosyć bogaty i dziwi mnie tak krótkotrwały efekt. Już na drugim miejscu znajduje się mocznik tak pożądany w pielęgnacji suchych dłoni. Jest też masło shea, olej arganowy, betaina, pantenol, wit. E, aloes, proteiny pszenicy, kwas mlekowy, alantoina, więc naprawdę sporo.
Jest także filmotwórcza parafina i sylikony. Demonizowane, ale w przypadku suchych skór jednak trochę potrzebne, ponieważ zapobiegają one szybkiej utracie wody i spełniają funkcje ochronne.
Niestety krem konserwowany jest donorem formaldehydu (formaliny) oraz parabenami. Ten pierwszy jest substancją wywołującą reakcje alergiczne i właśnie jego podejrzewam o agresywne działanie w moim przypadku, bo to nie pierwszy raz, kiedy podrażniają mnie kosmetyki z tym składnikiem.
Krem zapakowany został w miękką tubkę o pojemności aż 100 ml. Wyciskanie go aż do samego końca nie sprawia żadnych problemów. Tubka zamykana jest na klapkę, co ułatwia aplikację kosmetyku.
Wizualnie ozdobą toaletki nie jest. Przypomina mi trochę kioskowe kremy z gliceryną, zapewne kojarzycie.
Cena kremu jest bardzo atrakcyjna. Dostępność już trochę gorsza, bo chyba tylko w niektórych aptekach, ale ja ubolewać nad tym nie zamierzam, bo moja przygoda z marką Anida zaczęła się i zakończyła na tym kremie.
- Wydajność
- Zgodność z opisem producenta
- Zapach
- Stosunek jakości do ceny
- Opakowanie