Mgiełkę tę dorwałam jako dodatek w jednej z gazet. Nie do końca chodziło mi o kosmetyk - bardziej chciałam samą gazetę, którą wybrałam podczas sierpniowego urlopu. A że z kosmetykiem się bardziej opłaca, to wzięłam. Całość kosztowała bodajże 10-11 złotych, nie jestem pewna.
Moje włosy są niskoporowate, niefarbowane, cienkie, proste, a skóra głowy się przetłuszcza. Bardzo lubię odżywki w spray'u, gdyż są po prostu szybkie w aplikacji i lekkie. Oczywiście nie wszystkie są lekkie, ale ja najpierw studiuje skład, zanim dokonam zakupu. Zbyt duża ilość olejków lub/i silikonów mnie zdecydowanie odstrasza. Stawiam na humektanty i ekstrakty. Takie właśnie składniki znajdziemy w mgiełce Biolaven. Owszem, są tu również oleje, które na pewno by mnie odstraszyły podczas wizyty w drogerii i zapewne ostatecznie bym jej nie kupiła. Jednak przy wyborze gazety nie zastanawiałam się nad tym, jaki skład ma dodany do niej produkt. Cena i tak była niższa, niż regularna, więc ewentualne straty nie byłyby duże. No ale strat nie ma ;). Za to jest zadowolenie...z małym ''ale''. A tym ''ale'' jest zastosowanie mgiełki jako wcierki do skóry głowy. Niestety przetłuszcza - momentalnie moje włosy u nasady nadają się do mycia. Sklejają się i wyglądają jak po dobrych 4 dniach bez wody i szamponu. A szkoda, bo ostatnio mam problem z wypadaniem - chyba przez zmianę pory roku z lata na jesień. Na szczęście jest bardzo dobra dla włosów na długości. Stosowałam ją na wilgotne kłaczki po myciu. Po pierwsze ułatwiała mi rozczesywanie, a po drugie lekko dociążała i dodawała blasku. Nie mylcie słowa ''dociążać'' z ''obciążać'', bo dociążanie to (według mnie) dodawanie włosom tekstury i ciężkości, a z kolei obciążanie to zwykłe obtłuszczanie ich grubą warstwą, przez co wyglądają nieświeżo. Ta mgiełka dociążała, nie wpływając źle na wygląd pasm. Sprawiała, że znienawidzone przeze mnie elektryzowanie nie miało miejsca. A jak w ciągu dnia się pojawiało, to wystarczyło spryskać lekko końcówki, wgnieść rękami, odczekać do wyschnięcia i już. Nie jestem tylko pewna, czy do niej wrócę. Jest pewien aspekt, którego nie da się pominąć... O tym poniżej.
Zapach... To właśnie to, czego nie da się pominąć. Kosmetyk może być świetny, ale jak nie ma zapachu trafiającego w nasz gust, to od razu odpada. A przynajmniej ja tak mam. Tutaj jest czysta, ziołowa lawenda. Ta lawenda, która powinna uspokajać, relaksować...a mnie jedynie denerwuje. Wolę jej przerysowaną wersję, przesłodzoną nawet. No ale nie naturalną, mocno ziołową, męską. Taka naturalność zapachu może być dla wielu wielkim plusem. Dla mnie również jest, lecz nie w przypadku lawendy.
Opakowanie to biała, plastikowa butelka z czarnym, plastikowym atomizerem i przezroczystą zatyczką. Mam tutaj znowuż ten problem, co przy (niektórych) kosmetykach Vianka. Ten kontrast pomiędzy białym opakowaniem, a czarnym atomizerem jest zbyt ciężki. Wygląda to dość ponuro. Zdecydowanie wolałabym butelkę całą czarną lub całą białą. Ewentualnie atomizer mógłby być fioletowy, by dopasował się do szaty graficznej. A tak to jest mehh... Natomiast jakość mi nie wadzi. Całość jest solidna. Pojemność to 150ml.
Zalety:
- Dociąża włosy, przez co się nie elektryzują
- Nie obciąża
- Zauważalnie nawilża i dodaje blasku
- Ułatwia rozczesywanie
- Dobrej jakości opakowanie
Wady:
- Przetłuszcza skórę głowy przy stosowaniu jej jako wcierki
- Naturalny i całkiem intensywny zapach lawendy, którego nie lubię
- Ponury wygląd opakowania (subiektywna opinia)
- Wydajność
- Zgodność z opisem producenta
- Zapach
- Stosunek jakości do ceny
- Opakowanie