Maseczki w saszetkach dostępne w drogeriach są dobrą opcją na mały kosmetyczny prezent, to z pewnością nie jest niczym nowym. Szczególnie, że wybór obecnie jest tak szeroki, że za każdym razem, kiedy chcemy sobie zrobić mniejsze lub większe domowe SPA, by odstresować się i zrobić coś dobrego dla naszej skóry, możemy wybrać coś nowego, czego jeszcze nie próbowaliśmy, dopasowując do aktualnych potrzeb naszej skóry i co najbardziej lubimy. Jeśli chodzi o mnie, uważam, że największy sens ma kupowanie w takiej formie produktów mających za zadanie odżywić, nawilżyć czy ukoić naszą skórę, jednak jeśli mnie coś czasem zainteresuje, to skuszę się również na zabieg mający odświeżyć i oczyścić skórę.
Tak właśnie było w tym przypadku – tutaj zainteresowała mnie forma zabiegu składającego się z dwóch części. Taka obietnica dwóch etapów dała mi poczucie, że skóra będzie po wszystkim bardziej zadbana i – w tym wypadku – oczyszczona, bo wszystkiego jest „więcej”, jeszcze bardziej kojarzy się ze SPA i stanowi idealną propozycję na przyjemny wieczór. Co więcej, był to jedyny tego typu kosmetyk w całej drogerii, dlatego pełna nadziei wrzuciłam do koszyka, nie mogąc się doczekać chwili, kiedy w końcu go wypróbuję.
Produkt zamknięty jest w dwóch wykonanych z plastiku saszetkach złączonych perforacją, co jest standardowe przy tego typu wyrobach. Przy rozpakowywaniu kosmetyku nie ma w mojej ocenie problemów, by rozerwać je na dwie części, a następnie rozerwać poszczególne saszetki z produktami.
Przede wszystkim można powiedzieć, że design jest bardzo bogaty i to dotyczy obu saszetek. Na plus jest to, że obie części zabiegu – pierwsza i druga, oddzielone od siebie perforacją – są utrzymane w kontrastowych kolorach, dzięki czemu łatwo jest się domyślić, już podczas oglądania produktu w drogerii, z czym mamy w tym przypadku do czynienia i która z części jest tą „ciepłą”, a która „chłodną” . Kolejne etapy zostały również zaznaczone dużymi, dodatkowo pogrubionymi liczbami, dzięki czemu bardzo trudno o błąd podczas aplikacji produktu i nie trzeba się wgłębiać w czytanie innych napisów. Grafika na saszetkach jest bardzo kolorowa, zbudowana na kontrastach: na pierwszej saszetce czarne kawałki węgla odznaczają się wyraźnie od czerwonego tła; na drugiej jest już spokojniej, aż za spokojnie – srebrno-błękitne tło nieco zlewa się z wzorem kostek lodu. Poza tym mamy tutaj element graficzny w postaci wizualizacji (jak zwykle dość nierealnej) każdej z maseczek na twarzy tej samej modelki oraz termometr, wskazujący najpierw na gorąco, a potem zimno. Pośród tych wszystkich elementów znalazło się jeszcze miejsce na krótki opis każdego z etapów, efektów, jakich możemy się spodziewać (akurat tutaj czcionki – biała i niebieska – nie są zbyt widoczne) oraz jeszcze najważniejsze składniki kosmetyku. Jakby tego wszystkiego było mało, na srebrnej perforacji znajduje się napis „pore minimizer”, będący nazwą produktu. Na drugiej stronie opakowań znajdziemy szczegółowy sposób użycia, krótki opis oraz składy maseczek.
Całość, w mojej ocenie jest, jak to często bywa u Eveline, mało uporządkowana, za bardzo pstrokata i przepełniona napisami oraz elementami graficznymi przytłaczającym stopniu. Chociaż na plus jest to, że od razu patrząc na opakowanie wiemy, czego można się spodziewać, w mojej ocenie nie potrzeba było do tego tylu elementów, a w szczególności zdjęć modelki, co jakoś nie jest w moim guście i kojarzy się z tanimi kosmetykami niezbyt dobrej jakości. A przecież wolałabym nie oceniać produktu po opakowaniu.
Aspektem, o którym muszę tutaj wspomnieć, jest dostępność produktu. Jak pisałam wyżej, często uważnie przeglądam dostępne w drogeriach maseczki w saszetkach, jednak ten produkt zauważyłam tylko raz, kiedy do kupiłam. Możliwe, że drogerie, do których najczęściej chodzę, mają dość ograniczony asortyment, jednak w każdym razie dla mnie ten kosmetyk jest dostępny w Internecie – można go dorzucić do większych zakupów zarówno w internetowym sklepie Rossmanna, jak i na oficjalnej stronie marki.
Pierwsza z maseczek jest produktem o gęstej, nieco glinkowej konsystencji, przez co lepiej nakładać go pędzlem, by nie pozostawał resztek pod paznokciami, a także zmywać gąbką celulozową. Posiada dość wyczuwalny, perfumowany zapach, co moim zdaniem było tu zbyteczne oraz ciemnoszary kolor, który wraz z upływem czasu staje się coraz jaśniejszy. Kosmetyk zawiera w sobie nieco dość – w moim odczuciu – ostrych drobin, co sprawia, że nakładając, a przede wszystkim zmywając, chcąc nie chcąc wykonujemy peeling mechaniczny. Drugi produkt, chłodząca maska, również ma gęstą konsystencję, tym razem w kolorze lekko jasnoszarym czy też lekko beżowym, i dość mocno pachnie mentolem, co nie każdemu może przypaść do gustu. Ilość obu kosmetyków w saszetkach wynosi 5 ml i to, moim zdaniem, jest doskonałą ilością na jednorazową aplikację mającą przynieść jakieś efekty.
Skład pierwszej z saszetek jest, zgodnie z obietnicą zawartą na opakowaniu wyjątkowo bogaty – zawiera przede wszystkim kaolin, węgiel bambusowy, puder z pestek brzoskwini (stąd drobinki powodujące delikatny peeling mechaniczny), masło shea oraz aż dwanaście różnych ziół, co na pierwszy rzut oka może dla wielu osób brzmieć bardzo interesująco. Jednak, po bliższym przyjrzeniu się, widać, że nie ma tu jakiegoś ciekawego składnika, którego trudno znaleźć w innym produkcie. Maska zawiera ekstrakt z oczaru wirginijskiego, który nawilża, ale i ma działanie bakteriostatyczne, z owoców rokitnika zwyczajnego, łagodzący oraz nawilżający, z babki lancetowatej o działaniu delikatnie oczyszczającym, dezynfekującym oraz ściągającym, również uelastyczniającej skórę, a jednocześnie łagodzącej podrażnienia; innymi składnikami są taż wyciąg z podbiału, który działa nawilżająco, zmiękczająco i ściągająco oraz przyspiesza gojenie się niedoskonałości, a także zapobiega rozstępom i bliznom, ekstrakt z nagietka lekarskiego, który łagodzi, delikatnie oczyszcza i symuluje odbudowę nowego naskórka, wyciąg z glistnika jaskółcze dziele o właściwościach bakteriobójczych, odżywiający skórę ekstrakt z rumianku, wyciąg ze skrzypu polnego, który – dzięki zawartości krzemu – regeneruje, odświeża, koi, wpływa na zdrowy wygląd skóry, a także wyciąg z żeń-szenia, rośliny o właściwościach silnie oksydacyjnych, rewitalizujących i regenerujących oraz ekstrakt z kwiatów jeżówki purpurowej mającej działanie antybakteryjne. W produkcie znajdziemy również destylat błatwatkowy, który działa antyoksydacyjnie oraz przeciwzapalnie, na dłuższą metę chroniąc skórę przed przebarwieniami. O wiele mniej podoba mi się już obecność olejku lawendowego, którego ze względu na możliwości wywoływania silnych podrażnień i alergii nie powinno się nakładać na twarz. Kosmetyk zawiera także niezbędne konserwanty, substancje gwarantujące odpowiednie zagęszczenie oraz stabilność formuły. Warto zwrócić też uwagę na obecność składników zapachowych, które również często działają podrażniająco na skórę (szczególnie w duecie z olejkiem lawendowym).
Druga z maseczek ma mniej rozbudowany skład. Całość i tu jest na bazie kaolinu i masła shea; poza tym znajdziemy tutaj również zmiękczający i wygładzający olej rzepakowy, tłusty emolient, jakim jest biały wosk, oraz ekstrakt z kory Enantia chlorantha, regulujący pracę gruczołów łojowych i działający kojąco, a także natłuszczający skórę ozokeryt. W składzie kosmetyku znajduje się alkohol denaturowany – chociaż nie ma większego znaczenia jego pozycja w składzie, bo końcowy efekt zależy od całości formulacji, to może podrażnić cery wrażliwsze na tą substancję (podkreślam: to, czy ten składnik, bądź olejek lawendowy, o którym pisałam wyżej, będą podrażniające, zależy od skóry danej osoby). Maska zawiera również konserwanty, substancje stabilizujące całość oraz zapach.
Zgodnie z instrukcją od producenta, maskę-peeling nakładamy jedynie na 2 minuty. Efekt ciepła u mnie pojawił się już podczas nakładania produktu na twarz –na samym początku było dość przyjemnie, bo bardzo lubię ciepło, ale z czasem zmieniło się to coś na granicy z pieczeniem, dlatego z przyjemnością zmyłam po wyznaczonym czasie produkt z twarzy. Skóra była lekko zaczerwieniona, ale bardziej miękka, gładka, o wyciszonych niedoskonałościach, których w tamtym okresie miałam nieco więcej. Trudno mi określić, czy twarz była w jakimś stopniu oczyszczona – z pewnością prezentowała się lepiej wizualnie, ale większość drobniejszych niedoskonałości tkwiła dzielnie na swoich miejscach.
Drugą maskę, która ma działanie chłodzące, producent poleca trzymać na skórze przez 10 minut i, moim zdaniem, jest to optymalny czas, ponieważ później kosmetyk lekko już zastyga. Chłodzenie pojawiło się dość szybko po nałożeniu i z czasem – analogicznie do maski rozgrzewającej – zamieniło się, tym razem, w nieprzyjemnie szczypanie na całej twarzy, które było tak uciążliwe, że zmyłam kosmetyk nieco przed wyznaczonym czasem, bojąc się również o to, żeby produkt nie podrażnił nadmiernie mojej cery. Mocny, mentolowy zapach szczypał mnie również w oczy, jeszcze bardziej pogłębiając dyskomfort. Co więcej, drobinki zawarte w masce drapały mnie lekko podczas zmywania. Po zmyciu moja twarz była równie miękka, zmatowiona (z tym nie mam problemu, jednak efekt i tak był wyraźny), wyciszona, ale również i nieco ściągnięta, co za bardzo mi się nie spodobało – nie jest to najlepsze dla skóry, szczególnie takiej wrażliwej i raczej suchej na policzkach.
Łącznym rezultatem całego zabiegu była odświeżona, miękka, gładsza i wizualnie oczyszczona skóra, niestety również nieco ściągnięta i w dodatku jeszcze lekko podrażniona i zaczerwieniona. Uzyskany efekt nie utrzymał się na mojej twarzy długo, jednorazowe użycie też nie miało też większego wpływu na oczyszczenie skóry (zresztą sam producent pisze, by kosmetyk stosować kilka razy w tygodniu, co wydaje się nieco absurdalne zważywszy na to, że produkt jest pakowany w jednorazowe saszetki), jedynie na wyciszenie niedoskonałości, co zresztą jest typowe dla kosmetyków z glinką i można byłoby to osiągnąć bez tych dodatkowych efektów specjalnych z szczypaniem i pieczeniem, które spowodowały dyskomfort, nawet jeśli nie były szkodliwe dla mojej skóry.
Ostatnią rzeczą o jakiej muszę wspomnieć jest to, że kosmetyk ten – co mnie bardzo zasmuca – przyczynia się do rozpowszechniania kosmetycznego mitu i tym samym obiecywania gruszek na wierzbie. Chodzi o to, że produkt ma najpierw – pod wpływem ciepła – otwierać pory, a następnie – pod wpływem zimna – zamykać, o czym można przeczytać na opakowaniu. Niestety, nic takiego się nie stanie, ponieważ do rozkurczania się i skurczania potrzeba mięśnia (taki posiada włos, dzięki czemu czasem włosy stają dęba), a pory są jedynie „dziurami” na skórze pozbawionymi tego elementu. Mogą być genetycznie większe bądź też „rozepchane” przez sebum i inne zabrudzenia wewnątrz, ich widoczność więc zmniejszy się wraz z oczyszczeniem. Ciepło i zimno, a także zawarte w produktach składniki, mają właściwości ściągające, co zmniejsza ich widoczność, a zawartość glinki (choć w tym lepsza jest „czysta” glinka) wyciąga zaskórniki oraz wycisza niedoskonałości, natomiast dodatkowo lekki peeling usuwa martwy naskórek, co całościowo może prowadzić do wrażenia, że pory są mniej widoczne.
Produkt od Eveline jest dla mnie dość przeciętny – po jednym użyciu przynosi jakiś efekt, jednak nie jest on na tyle wyraźny i długotrwały, by można było być z niego bardzo zadowolonym. Maseczka nie oczyszcza w jakiś wyraźny sposób (być może jest to bardziej widoczne po dłuższym zastosowaniu, ale biorąc pod uwagę, że trzeba wykorzystać więcej opakowań kosmetyku, wolę już kupić coś we większym opakowaniu i coś, co działa bardziej intensywniej. Dodatkowo produkt zaserwował mi sporo emocji, ale nie tych pozytywnych – pieczenie i szczypanie, jakie odczuwałam kolejno po zaaplikowaniu maski rozgrzewającej i chłodzącej, nie było najprzyjemniejszym uczuciem i co więcej, wywołało u mnie sporo zmartwień o ewentualne podrażnienia, chociaż, na szczęście skończyło się tylko na zaczerwienieniu mojej twarzy. Cóż, mogło być gorzej, ale i przede wszystkim lepiej, dlatego nie czuję się zachęcona, by wrócić do tego kosmetyku.
Zalety:
- pomysł na produkt i forma podania
- efekty - skóra jest lekko odświeżona, wygładzona, miękka
- dobra porcja produktu na jedną aplikację
Wady:
- dostępność
- pieczenie i szczypanie, ale też zaczerwienienia, jakie maska wywołała na mojej wrażliwej skórze (co jednak nie musi wystąpić u każdego)
- efekty - brak większego oczyszczenia, lekkie podrażnienie
- design opakowania
- powielanie na opakowaniu kosmetycznego mitu
- Wydajność
- Zgodność z opisem producenta
- Zapach
- Stosunek jakości do ceny
- Opakowanie