Swego rodzaju legenda. Jedno z najcharakterystyczniejszych opakowań wśród kosmetyków kolorowych połączone z cudowną gamą kolorów i cudownymi właściwościami. Powiedzmy sobie szczerze, że nie jestem osobą, która na taki wysoko półkowy kosmetyk może sobie bez problemu pozwolić. Muszę przyznać, że przez ten fakt zalewa mnie jeszcze większa fala sympatii do omawianego dzisiaj produktu, dostałam go bowiem na swoje osiemnaste urodziny od paru bliskich mi osób, które w ten sposób spełniły moje kosmetyczne marzenie. Jakie zdanie mam o pomadce Yves Saint Laurent Rouge Volupte, możecie się przekonać po tytule, a poczytać o jej właściwościach możecie poniżej. Rzadko miewam modelki takiego kalibru na swych zdjęciach, więc mam nadzieję, że nie odjęłam jej uroku.
Pomadka jest, jak przystało na każdy wysoko półkowy kosmetyk, odziana w kartonowe pudełeczko, na którym znajdziemy takie informacje jak nazwa, kolor, gramatura (4g), data przydatności (2 lata od otwarcia) i skład (ostatnie zdjęcia w recenzji) produktu. Samo opakowanie pomadki zdecydowanie przyciąga wzrok i dostarcza walorów estetycznych - przyznam, że tak jak wszystkie kosmetyki kolorowe trzymam w szufladzie, tak ten często stoi na mojej toaletce, będąc jej dodatkową ozdobą i ciesząc moje oko. Dodatkowo opakowanie jest bardzo porządne, powiedziałabym, że pancerne - nie wiem, jakim sposobem można by je uszkodzić. Niestety sporadycznie od noszenia luzem w torebce itp. mogą się na nim pojawiać drobne ryski.
Pomadka dostępna jest oczywiście w perfumeriach i internecie. Jeśli chodzi o jej cenę, to mogę powiedzieć, że w Sephorze kosztuje ona 142zł. Z częstym, 20% rabatem w Sephorze można ją zdobyć za 113zł, natomiast przy okazji sezonowych wyprzedaży zdarzają się pojedyncze sztuki tych bardziej nietuzinkowych kolorów (typu ciemna śliwka czy bordo) w cenie ok. 90zł. Kolorów Rouge Volupte wyszło już 30, więc wybór jest naprawdę spory.
Kolor, który posiadam to nr 13 - Peach Passion. Wypatrzyłam go na youtube/blogach i szalenie mi się spodobał - do tej pory stawiałam na róż na ustach i odcień ten okazał się miłą odmianą. Każde opakowanie samo w sobie prezentuje odcień bliski skrywanej pomadce. Peach Passion jest to propozycja idealna na co dzień, gdy chcemy w sposób naturalny podkreślić swoje usta, ale jednak nadać im trochę koloru i blasku. Kolor w żaden sposób nie wpada w ciepłe, pomarańczowe tony tylko jest właśnie taka pastelową, neutralną brzoskwinią z lekkim, nie nachalnym blaskiem.
Pomadka YSL swoją fakturą przypomina masełko. Nie wiem, czy istnieją pomadki o podobnej strukturze, (muszę w końcu przetestować np. słynne Revlon Lip Butter), ja spotkałam się z takim czymś po raz pierwszy i bardzo mi się to spodobało. Dzięki miękkiej (ale nie przesadnie) konsystencji pomadka genialnie rozprowadza się po ustach - suniemy nią raz, drugi i już po aplikacji. Pomadka jest bardzo dobrze napigmentowana, stąd wystarczy niewielka ilość, aby usta nabrały koloru. Warto zaznaczyć, że można z nią przesadzić i wtedy od razu to widać - kolor zaczyna się wtedy jakby nierównomiernie rozkładać, co z pewnością bardziej rzuca się w przypadku ust nie nawilżonych, bądź o nierównej fakturze. Osobiście wolę ją w mniejszej, aniżeli większej ilości.
Pomadka cechuje się naprawdę dobrą trwałością, ślady koloru widzę zazwyczaj nawet po posiłku. Co ważne, ściera się równomiernie i nie wędruje poza kontur ust przy byle okazji. Zapach ma subtelny, ale stosunkowo słodki, pudrowy. Nie polecam jej zjadać, gdyż smak jest naprawdę nieprzyjemny i mocno chemiczny. Spodziewałam się po tej pomadce nawilżenia (przez tą maślaną konsystencję), jednak w tym kierunku nie ma na co liczyć. Prawdą jest też, że lepiej wygląda ona na ustach wypielęgnowanych, nawilżonych, gładkich - powiedzmy sobie szczerze, jak prawie każda pomadka. Nie sądzę jednak, żeby podkreślała ona suchość ust ani tym bardziej je wysuszała, prędzej zdarza jej się wchodzić w nierówności. Widać to jednak głównie z bliska, czy na zdjęciu, z daleka ciężko to zauważyć, bo blask i kolor rekompensują to całkowicie. Dodatkowym walorem pomadki jest obecność filtra - SPF 15.
Powiedzmy sobie szczerze, że z bliska szału nie ma, prezentuje się wręcz bardzo przeciętnie. Czemu więc darzę ją taką sympatią? W głównej mierze dlatego, że czuję się w tej pomadce po prostu ładna (jak na siebie ;] ). Patrząc w lustro, na całą twarz odnoszę wrażenie, że pomadka prezentuje się bardzo naturalnie i podkreśla delikatnie moją (dyskusyjną oczywiście) \'urodę\'. Po prostu dobrze się w niej czuję, a raczej doskonale. Zdaję sobie sprawę, że co najmniej połowa ceny to logo i marketing znanej firmy, oraz designerskie opakowanie. Niemniej przyznaję, że miło jest mieć jedną taką burżujską dla siebie pomadkę i obcować od czasu do czasu z takim jakby luksusem. Właśnie - muszę też wspomnieć, że pomimo tego iż jest to teraz mój ulubiony kosmetyk kolorowy do ust, to wcale nie używam go najczęściej - w obawie przed szybkim zużyciem i niemożnością pozwolenia sobie na niego po raz kolejny.
Podsumowując - jeśli jest to kosmetyk na Waszą kieszeń, naprawdę warto go wypróbować. Nie przypadkowo to właśnie pomadki Rouge Volupte można zobaczyć u dziewczyn na zagranicznym youtube w kolekcjach liczących po kilkanaście sztuk. Jest to produkt zdecydowanie lubiany. Jeśli jednak nie możecie sobie na niego pozwolić, to też nic straconego - nie jest to produkt niezbędny, pomadek jest od groma i w drogerii też przecież czai się masa przyzwoitych produktów. Cieszę się, że mam swoją Rouge Volupte, stanowi ona ciekawą odmianę (ze względu na kolor, formę, opakowanie), ale nie zamierzam kupować następnej ze względu na zbyt wysoką jak dla mnie cenę. Może kiedyś, w odległej przyszłości zamarzy mi się na święta i ktoś będzie miał ochotę spełnić moją zachciankę, kto wie - może tak się zdarzy. Na razie będę się cieszyć posiadaną sztuką i intensywnie ją eksploatować.
Używam tego produktu od: 5 miesięcy
Ilość zużytych opakowań: w trakcie pierwszego